#PotwornaPrzeprowadzka – Część V – Szpital

 Jak przeprowadzić się do Kanady wraz z dwójką małych dzieci w czasie pandemii…

i nie zwariować? 

Część V. Szpital

 

Kto by pomyślał, że przydarzy się nam coś takiego… Sądziliśmy, że wykupienie ubezpieczenia podróżnego, zawierającego także pokrycie kosztów ewentualnego pobytu w szpitalu, to tylko formalność, z której na pewno nie skorzystamy. Jakże się pomyliliśmy w naszych szacunkach…

* * *

Uwaga praktyczna:

Kiedy decydujesz się na przeprowadzkę do Kanady musisz wiedzieć, że będziesz mieć prawo do korzystania z publicznej służby zdrowia podczas swojego pobytu w tym kraju. Jednak nie od razu.

Medical Service Plan (MSP) w Kolumbii Brytyjskiej obejmuje wszystkich (oprócz studentów z zagranicy) po 3 miesiącach od przyjazdu. Bezpiecznie jest więc wykupić kompleksowe ubezpieczenie (załatwiające kwestie zdrowotne, NNW, podróżne itd.) jeszcze przed przyjazdem do Kanady. Tak też zrobiliśmy i my. Na naszym własnym przykładzie – zdecydowanie warto.

* * *

Słoneczna pogoda mieszała się z zachmurzony i dniami, ale nie padało, więc korzystaliśmy z okazji i jak tylko była możliwość i chęci – wychodziliśmy na spacery. Czy to tylko ja z dziećmi, czy też wszyscy razem, tak czy inaczej – zażywaliśmy świeżego powietrza, żeby wzmocnić trochę organizm po dwutygodniowej kwarantannie. Bo cóż, nie oszukujemy się, przez siedzenie w domu, odporności się nie da za bardzo zbudować 😋

Niestety okazało się, że dziewczynkom kwarantannowy spadek odporności dał w kość nieco bardziej niż nam.

Na początku sądziłam, że Młodszej idą zęby i dlatego jest taka marudna, a stan podgorączkowy tylko mnie w tym utwierdził, jednak gdy trzy dni później jej przeszło, a zaczęła chorować Starsza już wiedziałam… Trzydniówka.

Wirus na szczęście nie był zbyt groźny, nie dawał żadnych innych efektów oprócz kiepskiego samopoczucia, senności i gorączki, więc gdy Starszej polepszyło się w piątkowy poranek byłam spokojnej myśli. Potem jednak zaczęła marudzić przy obiedzie. Twierdziła, że boli ją brzuszek i leciała do łazienki, żeby spróbować zrobić siusiu.

W sobotę zrobiła się jeszcze bardziej marudna i zupełnie nie chciała jeść. Nic. Kompletnie. Udało mi się ją zmusić do przełknęcia połowy jej zwykłej porcji jogurtu podczas oglądania bajki, ale nic poza tym. Obiadu nie chciała wcale. Rzadko kiedy sięgała po kubek z piciem, ale ja skupiłam się na niejedzeniu… Gdy na podwieczorek z trudem zjadła kilka łyżeczek kaszki mannej na mleku, zaczęliśmy się porządnie niepokoić. Obserwowaliśmy ją, ale wydawało się być w porządku, względnie miała dobry humor. Problem pojawiał się podczas jedzenia. Kiedy w niedzielę rano Starsza powiedziała, że jest głodna i chce zjeść kaszkę, ucieszyłam się. Podałam ją miseczkę. Wzięła do ust łyżeczkę, a ja zaczęłam liczyć.

Dziesięć sekund.

Tyle trwał uśmiech na jej twarzy, który zamienił się nagle w grymas bólu. Złapała się za brzuch i zaczęła płakać. Poprosiła, żeby znowu puścić jej bajkę, zgodziłam się.

Sytuacja zaczęła się robić mocno niepokojąca. Zamiast się poprawiać, mieliśmy wrażenie, że jej się pogarsza. W pewnym momencie, podczas obiadu, który ledwo tknęła, mocno się zestresowała jedzeniem, pojawił się znajomy ból brzucha oraz ślinotok, który doprowadził do wymiotów.

Zastanawialiśmy się co robić. Udało nam się umówić na wizytę prywatną do lekarza. Niestety ze względu na to, że kilka dni wcześniej miała gorączkę dostaliśmy telefon. Poinformowano nas, że chcą przede wszystkim chronić swoich pracowników i nie zobaczymy się z lekarzem osobiście, wizyta odbędzie się za pomocą teleporady.

Noż cholera jasna! Teleporada za 180 dolarów?! 😠

No ale spokojnie, spokojnie, tu przecież o dziecko chodzi. O dziecko, które od dwóch-trzech dni je bardzo niewiele. Wystraszyliśmy się, ale ponieważ jeszcze było dość stabilnie i sytuacja nie zagrażała życiu zdecydowaliśmy się nie dzwonić po karetkę. Czekaliśmy więc na wizytę.

Na kolację znowu była powtórka z rozrywki. Dwie szybko przełknięte łyżeczki jogurtu naturalnego i ból… Zaczęliśmy więcej myśleć, analizować objawy. W pewnym momencie wpadłam na pomysł, że być może Starsza coś połknęła, bo ewidentnie wyglądało to tak, jakby ten przełknięty posiłek fizycznie przesuwał to hipotetyczne ciało obce!

Wpisałam wieczorem w neta hasło i czytam: osłabienie, ból brzucha przy połykaniu, częste oddawanie moczu, ślinotok. No kurczę, wychodzi, że chyba faktycznie coś połknęła! Tylko co?

Magnes! – pojawiła się myśl. – Cholera jasna, magnes pewnie, bo przecież pięć dni wcześniej przyszła paczka z artykułami biurowymi i dziewczynkom się spodobała zabawa magnesami. Nie pilnowałam ich wystarczająco dobrze! 😩

Na opakowaniu była liczba sztuk, a na lodówce był dodatkowo jeszcze jeden. Szukamy oboje i nie ma, jednego brakuje.

Oczami wyobraźni już widzę poparzone od pola magnetycznego wnętrzności mojego dziecka i kalam się za moją nieuwagę, ale wtedy Mężu znajduje brakującą sztukę pod kanapą… Uff… Więc to nie magnes. Bogu dzięki!

Hmm.. No to co? Może jednak nic nie połknęła?

Poszliśmy spać. Rano Starsza ma całkiem dobry humor, uśmiecha się. Nie chcę iść siusiu, ale jest głodna. Ma ochotę na banana. Uśmiech ha się szeroko do Męża, gdy ten jej go obiera. Jeden gryz, nic, ulga. Drugi gryz i trzeci, no i nagle ból.

Nie mogę, po prostu nie mogę. Nie czekam na tę głupią wizytę lekarską przez telefon! Mam to w nosie, że praktycznie nie używałam angielskiego od studiów, muszę coś zrobić!

* * *

Dzwonię na emergency – 911!

Czekam chwilę, zgłasza się miła kobieta, mówię że córka ma problemy z połykaniem od dwóch dni i nie wiem co robić, miała wymioty i boli ją brzuch. Martwię się o nią. Kobieta zbiera ode mnie dane typu imię i nazwisko, adres i tłumaczy, że ona jest konsultantem, ale że ratownik może mi pomóc. Przekierowuje rozmowę. Odbiera kolejna miła i energiczna kobieta i od razu pyta:

Na jaki adres wysłać karetkę pogotowia?

Ej, hej, hola! – myślę sobie. – To okrutnie dużo kosztuje, a nie wiadomo czy na pewno potrzebna jest karetka.

Tłumaczę to operatorce, a ona mówi, że w takim razie lepi, żebym zadzwoniła na 811, tam pomagają w sytuacjach nie-nagłych. Dziękuję i dzwonię.

Zgłasza się kolejna miła pani, pyta mnie co się dzieje. Tłumaczę jej problem, zbiera dane i mówi, że niestety teraz wszyscy są zajęci, ale za jakieś 20-30 minut powinna się odezwać do mnie pielęgniarka, która spróbuje mi pomóc. Prosi, żebym została na linii. Słucham więc monotonnej muzyki, przerywanej komunikatem o tym, że jeśli potrzebuję nagłej pomocy mam się rozłączyć i zadzwonić na 911 albo mówiącym co robić w przypadku objawów koronawirusowych. Czekam jakieś 25 minut i słyszę kobiecy głos.

Pielęgniarka pyta mnie o imię i numer telefonu, na który mogłaby oddzwonić, gdyby nas czasem rozłączyło, a potem pyta co się dzieje. Tłumaczę, że niedawno się przeprowadziliśmy z Polski, że córka miała gorączkę i prawdopodobnie złapała jakiegoś wirusa, ale to minęło i czuła się dobrze, ale potem pojawiły się problemy z połykaniem, ślinotok, bóle brzucha itd. Słucha mnie uważnie i pyta czy ma się skontaktować z kimś, kto mógłby służyć za tłumacza (!), żebym wszystko zrozumiała, bo chciałaby zadać mi kilka pytań. Mówię, że chyba sobie poradzę, ale w razie czego dam jej znać, że nie rozumiem.

Zadaje mi kilka pytań o objawy i nagle pyta – czy jest taka możliwość, że Starsza mogła coś połknąć, zwłaszcza magnes lub baterię. Mówię, że niestety jest, ale na szczęście raczej nie coś niebezpiecznego. Wytłumaczyła, że objawy wskazują na ciało obce w żołądku i proponuje, żeby wprowadzić objawy do systemu, który zaproponuje dalsze postępowanie. Zgadzam się, robimy ten test i wychodzi, że prawdopodobnie jest to ciało obce, ale ponieważ nie ma krwi i nie jest to magnes czy bateria zaleca się leczenie w domu. Pielęgniarka jednak sugeruje, żeby jednak – ze względu na wiek dziecka – mimo wszystko udać się na pogotowie. Bardzo, bardzo dziękuję jej za pomoc.

Mała dygresja: Pomimo sytuacji jestem wdzięczna, że trafiłam na kogoś tak miłego, kto nie ofukał mnie ani nie skarcił, ale na spokojnie porozmawiał, wytłumaczył co robić. Raz w życiu musiałam dzwonić na pogotowie w Polsce i było to okropne doświadczenie, podczas którego zostałam skrzyczana, nazwana bezmyślną i po prostu się popłakałam, serio. Tutaj czułam, że ktoś faktycznie chce mi pomóc ❤️

Po rozmowie wytłumaczyłam Mężowi co się dowiedziałam i zaczęłam pakować Starszej mały plecak z piciem, kredkami i kolorowankami, a Mężu organizował transport do szpitala przez znajomych z pracy.

Ucałowałam ich oboje i pojechali na Emergency w Burnaby Hospital.

* * *

Szpitalną procedurę podczas pandemii opisał mi Mężu, więc przekażę dalej jego relację.

Przed wejściem do szpitala jest pomiar temperatury i pytanie o to czy aktualnie występują jakiekolwiek objawy COVID-19. Jeśli wszystko jest w porządku i nie ma się objawów, personel prosi o zdjęcie własnej maseczki i podaje nową, a później dezynfekuje ręce.

Po wejściu do środka budynku i chwili oczekiwania podchodzi się do okienka “Triage“, gdzie po raz pierwszy zbierane są dane osobowe i przeprowadzany jest ogólny wywiad lekarski. Ponadto personel mierzy ciśnienie, puls, saturację krwi (to tez częściowo związane z COVID) oraz pyta o objawy i o BC Health number/card.

W przypadku osób, które nie są objęte MSP, są przyjezdne i posiadają tylko ubezpieczenie podróżne (lub nie) procedura jest nieco inna. Wówczas, tak jak w naszym przypadku, trzeba poczekać na wywołanie z okienka “Reception/Cash desk“. Czeka się wtedy w poczekalni, a po wywołaniu personel prosi o wypełnienie danych typu adres zamieszkania w Kanadzie, adres polski, numer telefonu, imię, nazwisko itp. Wtedy też skanują paszport oraz work permit i ewentualne ubezpieczenie (jeśli się takowe posiada). Po dopełnieniu formalności dostaje się opaskę, mówiąca o tym, że jesteś pacjentem.

W naszym przypadku jeszcze raz trzeba było podejść do “Triage“, żeby dokończyć wywiad, po czym skierowano nas dalej.

Gdy ma się już opaskę i przejdzie przez cały proces ‘segregacji pacjentów’, przechodzi się na inny koniec pomieszczenia, gdzie jest już oczekiwanie na przyjęcie. W tym miejscu siedzą osoby z różnymi kolorami opasek na rękach, w zależności od stanu pacjenta.

Po dłuższej chwili oczekiwania (w takim jak nasz przypadku) przez drzwi wychodzi personel wywołuje pacjenta, prowadzi do ER ROOM i tam ma się już bezpośredni kontakt z lekarzem. Następuje wywiad lekarski, zbadanie pacjenta i zlecenie odpowiednich badań.

Generalne wrażenie jest bardzo pozytywne. Pełna profesjonalność i zarazem zwykła uprzejmość oraz chęć pomocy są tu obecne na każdym kroku.

Z tego co Mężu zdołał zaobserwować to w każdym momencie nawet dorosła osoba (a nie tylko dziecko) może poprosić o kogoś do pomocy, osobę do tłumaczenia lub po prostu do dotrzymania towarzystwa. Co najmniej kilka razy został zapytany czy czegoś nie potrzebuje, a gdy była pora obiadowa i Starsza miała dostać coś to jedzenia to pielęgniarki zapytały też i jego czy ma na coś ochotę. Także no nie da się ukryć – bardzo, bardzo mili ludzie tam pracują ☺️

* * *

A jak się skończyła nasza przygoda ze szpitalem? Koniec końców po ściągnięciu specjalnie dla Starszej pediatry z innego szpitala (!) i kilku badań moczu oraz krwi wyszło… odwodnienie.

Najprawdopodobniej przez gorączkę Starsza wypociła bardzo dużą ilość wody, a że dużo spała lub pół-przytomnie oglądała bajki, a ja nie pilnowałam przyjmowania płynów (w sensie nie patrzyłam jak i ile pije oraz nie przypominałam jej o tym co chwilę), to niestety się odwodniła. Dostaliśmy dla niej napój z elektrolitami (Pedialyte) i przykazanie, aby pilnować mocno, żeby piła co chwilkę małe ilości przez 2-3 dni.

Po pewnym czasie jej się poprawiło, chociaż cwaniaczek próbowała na nas kilkukrotnie wymusić powrót do szpitala, bo tak jej się podobała wizyta tam, serdeczność pielęgniarek i… szpitalne ciasteczka korzenne. 😉

#PotwornaPrzeprowadzka – Część IV – Pierwsze wrażenia

 Jak przeprowadzić się do Kanady wraz z dwójką małych dzieci w czasie pandemii…

i nie zwariować? 

Część IV. Pierwsze wrażenia 


Dzień dobry, Kolumbio Brytyjska! Miło mi cię poznać. Wyglądasz nieco inaczej niż się spodziewałam. Ależ nie, inaczej w sensie pozytywnym 🙂

Pozwól, że wszystkim wytłumaczę… 

* * *

Deszczowa pogoda

Większość ludzi na wieść o tym, że przeprowadzamy się do Kanady wyobraża sobie syrop klonowy, piękne zielone lasy i śnieg. Najczęściej dużo śniegu ❄️

Kolumbia Brytyjska jest jednak inna. To najbardziej wysunięty na południe stan Kanady, znajdujący się nad Pacyfikiem. Okolica Greater Vancouver dodatkowo ma jeszcze dość charakterystyczne ułożenie geograficzne. 

Jest bowiem wciśnięta między pasma górskie North Shore Mountains (na północy) a zatokę Boundary Bay i cieśninę Strait of Georgia (oraz granicę z USA, na południu), a dodatkowo poprzecinana przez rzekę Fraser i jej liczne dopływy, której to dolina napiętnowana została przez liczne (mniejsze lub większe) wzgórza i jeziora. 

Wszystko to sprawia, że zatrzymują się tu na dłużej wilgotne masy powietrza, a bliskość oceanu pozwala na to, żeby nawet arktyczne powietrze ociepliło się dość znacząco. Przez co przeważnie nie ma co liczyć na śnieżną zimę, a lata są stosunkowo chłodne. Klimat jest więc dość wilgotny i cóż… Przez większą część roku pada deszcz 🌧️

Jednak z odpowiednim nastawieniem typu codziennie będzie padać, można się miło zaskoczyć, gdy kilka dni z rzędu nie tylko nie uświadczysz deszczu, ale wręcz powita cię słoneczko 😉

W tym roku nawet było (wg statystyk) nietypowo zimno, o kilka stopni mniej niż średnio o tej porze roku i ku naszemu zaskoczeniu spadło całkiem sporo śniegu, który utrzymał się prawie tydzień. Spokojnie można było rzucać się śnieżkami, porobić śniegowe aniołki czy ulepić bałwana! ⛄

Także wychodzi, że nie jest aż tak źle z tym deszczem. A w razie czego – kalosze, płaszcz przeciwdeszczowy, parasol i heja! ☂️

*

Pradawna przyroda

To jest coś niewyobrażalnego. Coś czego w Polsce nie uświadczysz tak po prostu. Może co najwyżej w parku narodowym czy parku krajobrazowym.

Dzika przyroda. Ale taka naprawdę dzika. Właściwie nietknięta przez człowieka.

Ot, przykład. Kawałeczek od naszego domu jest Squint Lake Park. Drzewo w parku upadło i tak sobie leży (jeśli nie zagradza zanadto ścieżki), po prostu. Nikt go nie usuwa. Na drzewie rosną jakieś pnącza, bluszcz, gruba warstwa mchu, ptaki zrobiły sobie tam gniazdo (półtora metra od ścieżki!), a po pewnym czasie w spróchniałym pniu tego powalonego drzewa wyrasta sobie nowe. W Polsce coś takiego jest nie do pomyślenia. Zaraz przyszliby leśnicy z  drwalami, drzewo oznaczyli i zabrali. Tutaj las zajmuje się nim sam.

Inny przykład. Pada deszcz, wzdłuż ścieżki płynie sobie stumyczek z deszczówki w lekko pogłębionym korytku, gdzieniedzie się zbiera woda i tworzy naturalne zastoisko, gdzieś indziej przepływałoby przez ścieżkę więc pod nią poprowadzono rurę i lekko obniżono teren w taki sposób, żeby ją delikatnie przekierować, ale zgodnie z naturalnym spływem i tyle. W Polsce nie ma o tym nawet mowy. Gdziekolwiek płynąłby ten strumyk to zaraz zrobionoby rów melioracyjny i to najlepiej wszystko wybetonowano, żeby odprowadzić wodę jak najszybciej do kanalizacji deszczowej (wiem co mówię, studiowałam na kierunku który się tym zajmuje). A tutaj – wykorzystuje się naturalny spływ, nakierowuje naturę w minimalnym stopniu, tak, żeby nie zaszkodziła człowiekowi, ale nie bardziej niż to konieczne.

Ostatni przykład. Ile razy, mieszkając nawet mniejszym miasteczku, mieliście w ogrodzie odwiedziny wiewiórki? Albo może dzięcioła? Mieszkam tu miesiąc, a co najmniej kilka razy w tygodniu widzę takich gości. Kilka razy po płocie skakały wiewiórki, był dzięcioł różowoszyi (zdjęcie poniżej), rudodrozd, a nawet koliberek! W Gdańsku na osiedlu zjawiały się dziki, owszem, ale to już inna para kaloszy, bo tak się rozpanoszyły, że czasem można je spotkać nawet i pod gdańskim Neptunem. Moi rodzice z kolei mieszkają jakieś może 2 km od lasu i dwukrotnie odwiedził ich dzięcioł duży, ale poza tym ciężko o inne dzikie zwierzęta.Jednak nie ma się co dziwić skoro w polskich miastach i miasteczkach z reguły drzewa rosną w parkach i przy drogowych alejkach. Tu zaś… są wszędzie.

Jedyna niedogodność jaka z tego wynika to fakt, że jakieś 200 m od domu mam dużą tablicę informacyjną z tym co robić, a czego nie, gdy się spotka… niedźwiedzia! Ach, no tak, na kojoty i pumy też się tu można podobno czasem nadziać. Oby nas takie spotkanie w cztery oczy raczej nie czekało 🙈

*

Mili ludzie

Jejku, jejku! Jacy ci wszyscy ludzie są sympatyczni!

O stewardesach w samolocie już wspominałam, ale takie coś dotyczy dużej części miejscowych. Tzw. small-talk jest na poziomie dziennym, zwłaszcza jeśli masz dzieci.

Bardzo często zdarza się, że idziemy na spacer z dziewczynkami i słyszę jakiś sympatyczny komentarz, np.:

– pewien mężczyzna z torbą na zakupy powiedział do Młodszej: “Hello, sweetheart. Nice toque!“, bo spodobała mu się jej czapka.

Mała dygresja – w Kanadzie na materiałową czapkę nie mówi się beanie (czyt. bini), tylko toque (czyt. tuk);

– młoda kobieta, uprawiająca jogging, pomachała wesoło do Starszej i zawołała: “I like your umbrella!“;

– Starsza potknęła się o korzeń na ścieżce w parku, przewróciła się i płacze, przytulam ją więc i próbuję pocieszyć. Koło nas przebiega młody mężczyzna i pyta: “Do you have big troubles?“, mąż odpowiada: “No, it’s ok. Only a little one“, a tamten komentuje z uśmiechem “Kid size problem, huh?” i biegnie dalej;

– siedzimy wszyscy na przystanku i czekamy na autobus, a obok przechodzi starszy mężczyzna, zatrzymuje się i mówi: “What’s an adorable famil you are“, po czym zaczyna krótką rozmowę, podpytując czy dziewczynki są bliźniaczkami i jaka jest różnica wieku, gdy dowiaduje się że nie. Potem zaś życzy nam miłego dnia i idzie dalej.

Nie są to naprawdę wyjątkowe sytuacje. Nawet, gdy mijasz ludzi na ścieżce w parku czy po prostu na chodniku przy ulicy i mijasz ludzi, bardzo często powiedzą czy z uśmiechem “Hi!” czy “Hello!“, a do dzieci pomachają.

Mam wrażenie, że dzięki temu wszystkiemu można poczuć jakiś rodzaj wspólnoty z tymi ludźmi, których mijasz, chociaż kompletnie ich nie znasz. To naprawdę bardzo miłe uczucie 😊

*

Wszystko jest wielkie

Mam tu na myśli nie tylko góry majaczące gdzieś w oddali, ogromne drzewa rosnące przy ścieżce czy szerokość drogi…

Chociaż akurat to ostatnie opatrzę komentarzem, bo nie tylko pas drogowy jest szerszy, ale nawet zwykła droga biegnąca między sklepem spożywczym a parkiem (czyli poniekąd boczna) ma szerokość gdańskiej Wita Stwosza, zaś główna ulica idąca do Burnaby Metrotown jest szerokości Alei Grunwaldzkiej w jej najszerszym biegu. Nie wiem czy to jest zrozumiałe, ale tutaj nawet drogą jednopasmowa jest na tyle szeroką, że na tym jednym pasie (niejako na poboczu) może zaparkować auto, a i tak samochody jadące z naprzeciwka będą mogły się spokojnie minąć, bez zjeżdżania.

Najbardziej mnie rozwaliła objętość jedzenia. Już zamawiając przekąski w Tim Hortons mąż się zdziwił, że do wyboru ma rozmiar średni, duży i bardzo duży, ale to co można znaleźć w tutejszym spożywczaku to jest coś! Może obrazowo. 

Tak, to jest czterolitrowe opakowanie mleka. Maślankę możesz kupić w dwulitrowych, a kostka masła ma 495 g (czyli 1 lbs). Nie było też problemu z zakupem 10 kg worka mąki… Także no.

Jak mam w przepisie napisane pół kostki masła to muszę uważać! 😅

*

Domowe gotowanie

Oj, tak, to akurat coś, co potrafi utrudnić życie. Kanada bowiem to taki specyficzny kraj, w którym na poziomie dziennym jest zarówno system metryczny, jak i imperialny. Tak więc mleko kupuję przeważnie w litrach, ale chleb piekę w fahrenheitach. Dodatkowo, ku mojemu nieszczęściu, mój obecny piekarnik posiada dwie funkcje: bake (pieczenie) i broil (opiekanie, grillowanie). Więc wszystkie przepisy, w których mowa o termoobiegu muszę robić nieco “na czuja”, dodając ok. 15°C i przeliczając to na skalę Fahrenheita. I tak np.:

180°C (góra-dół) to ok. 360°F

200°C (góra-dół) to ok. 415°F

180°C (termoobieg) to ok. 380°F

Także piekarnik mam w miarę ogarnięty 😉

Większy problem jest z samym gotowaniem i znajdowaniem odpowiednich składników. Przykładowo twarogu nie dostanę zupełnie (chyba że w polish deli), no i okrutnie trudno było znaleźć kaszę manną.

Po wpisaniu do tłumacza dostałam informację, że po angielsku to semolina, jednak po dłuższym szperaniu w Wikipedii udało mi się ustalić, że semolina jest z pszenicy durum, czyli twardej, zaś kasza manna jest robiona z pszenicy zwykłej i ma bardziej ziarnistą konsystencję. Jej amerykański odpowiednik to farina, z której robi się cream of wheat, czyli krem pszeniczny, a więc kaszkę manną! I nawet udało mi się dostać ją w spożywczaku obok, a to już jest wyczyn 😋

Czemu wyczyn? Bo o ile można tam znaleźć budyń drOetekera czy polski dżem truskawkowy to już np. papier toaletowy trzywarstwowy pozostaje niedostępnym luksusem 😅

A tak na poważnie to strasznie nie podobają mi się składy większości produktów spożywczych ze względu na dodatki.

Twarożek ziarnisty (cottage cheese) ma listę składników na trzy długie linijki (guma ksantanowa czy dekstroza są tam naprawdę niezbędne?), masło orzechowe oprócz soli i cukru ma jeszcze cztery inne składniki (choć znalazłam też takie 100% orzechów), w mąkach jest dodatkowo kwas askorbinowy, maltodekstryna żelazo i kilka witamin (znalazłam też taką tylko z witaminami, ale za to żytnia nie miała dodatków zupełnie) i nawet mleko ma dodaną dodatkowo witaminę D³. Więc chodzę, czytam uważnie etykiety i cóż… Niekiedy, choć bardzo niechętnie, przymykam na to oko, bo w końcu coś trzeba jeść, prawda? 🤷‍♀️

*

Kwestia ubioru

Jakie to jest genialne 😄 Nie mam pojęcia czy we wszystkich częściach Kanady tak jest, ale ze względu na ten miks kulturowy ludzie ubierają się naprawdę różnie.

Nie jest niczym niezwykłym zobaczenie w sklepie osoby w klapkach i spodniach od piżamy, zupełnie normalne jest noszenie toque po domu, a gdy na dworze jest +5°C to może cię minąć zarówno gość w ciepłej kurtce i nausznikach, jak też babeczka w legginsach i bluzce z odkrytym brzuchem, serio 😅

Zauważyłam też, że przy +8°C spora część dzieci na placu zabaw zupełnie nie nosi czapek, a gdy trochę pobiegają to zdejmują też kurtki czy nawet bluzy. W pewnym sensie pochwalam, bo hartowanie jest bardzo zdrowe, ale gdzie tam mi się włącza alarm ‘kurde, tak zimno, że sama nie chcę zdejmować czapki, a oni z gołą głową latają!‘. Ech, chyba się powoli stara robię 🙃

Ale to co mnie najbardziej cieszy, to że gdy moim dzieciom się zrobi za ciepło w głowę i same ściągają czapki to, że nikt, ale to nikt, nie podejdzie i nie powie:

A gdzie czapeczka?! 

Już oczami wyobraźni widzę przerażenie i zgorszenie starych babć, mijanych na ulicy w Gdańsku. A ja im się mogę teraz złośliwie zaśmiać w wyimaginowaną twarz: Har, har, har! 😈

Potworna matka ze mnie, co nie? 😝

* * *

Chyba faktycznie nie jest tak źle. Ba! Chyba jest nawet całkiem dobrze! 

Droga Kolumbio Brytyjska, tak sobie myślę, że na dłuższą metę chyba się bardzo polubimy 😊

A to tylko pierwsze wrażenia… Ciekawa jestem, co będzie dalej. A Wy? 😉

#PotwornaPrzeprowadzka – Część III – Kwarantanna

 Jak przeprowadzić się za granicę z dwójką małych dzieci w czasie pandemii? 

– Historia prawdziwa – 

Część III. Kwarantanna


To był ambitny plan, ale udało nam się go zrealizować. Myślę, że możemy być z siebie dumni, bo było to nie lada wyzwanie.

Zanim jednak mogliśmy w ogóle wyjść z domu i pozwiedzać okolicę, poznając uroki nowego miejsca, musieliśmy spełnić jeden, bardzo ważny warunek. Przejść dwutygodniową kwarantannę.

14 dni.

Tyle musieliśmy siedzieć zamknięci w czterech ścianach, bez żadnej legalnej możliwości kontaktu z innymi.  No dobra, może nie do końca, bo na szczęście mamy podwórko 😊

Było to bardzo pozytywne zaskoczenie, bo gfy znajomi w Polsce przechodzili kwarantannę na początku pandemii, powiedziano im, że nie mogą wychodzić na swoje własne podwórko i muszą siedzieć cały czas w budynku.

Tutaj jest inaczej. Jedyny warunek to zachowanie co najmniej dwumetrowego odstępu od sąsiadów w razie, gdyby i oni wyszli na zewnątrz w tym samym czasie, co my. To jednak mała cena za kilkanaście metrów zieleni i możliwość rozprostowania kości na świeżym powietrzu 😉

* * *

Kwarantanna z małymi dziećmi w dość pustawym mieszkaniu nie należy do najprostrzych. Zwłaszcza, że w pewnym momencie usłyszałam od Starszej:

– Mama, nie podoba mi się tutaj. 

– Dlaczego? 

– Bo nie ma tu żadnych zabawek. 

Uff… Na szczęście tylko o to chodziło 🙃

Sprawę udało się dość sprawnie załagodzić. Wystarczyły kartony po meblach, nóż, nożyczki i kredki i – tadam! – domek do zabawy gotowy. 

No, ale nadal nieco mało zabawek. Z pomocą przyszła niezawodna IKEA. Zamówiliśmy dziewczynom zabawkowe zestawy garnków i akcesoriów do gotowania, pluszowe warzywa, owoce i pizzę, a także zostaliśmy niejako zmuszeni do obietnicy, że ‘napiszemy list do Zajączka Wielkanocnego, żeby nam przyniósł zabawkową kuchenkę‘. Czego się nie robi dla dzieci?

Także teraz domek jest świetnie wyposażony 😉

Poza tym jeśli nie padało to wychodziłyśmy sobie na podwórko. Dziewczynkom bardzo spodobało się skakanie z pniaka na ziemię, a mnie, cóż, nie bardzo. Bowiem w większości przypadków kończyło się to spodniami brudnymi od podbutwiałego drewna lub rozmokłej ziemi. Wtedy też postanowiłam, że koniecznie muszę im kupić wodoodporne, łatwe do czyszczenia spodnie na dwór. Tak, nawet Mamowy Potwór nie jest aż takim potworem, by nie pozwalać dzieciom się bawić na świeżym powietrzu 😛

Natomiast, gdy padało, często z odaieczą szły nam planszówki dla małych dzieci (chyba muszę kiedyś zrobić na ten temat post, bo a nóż-widelec się komuś przyda…) oraz niezawodne prace plastyczne. Starsza uwielbia kolorowanki, zeszyty aktywności (takie z zadaniami odpowiednimi do wieku) i ‘swobodne’ rysowanie, a Młodsza ostatnio zaczyna jej wtórować. Oczywiście po swojemu, a nierzadko kończy się to przeszkadzaniem siostrze, bo ona koniecznie musi rysować dokładnie w tym miejscu, gdzie Starsza akurat koloruje i ten konkretny kolor pisaka jest zawsze “mój!“, ale cóż. 

Siostrzana miłość 🥰

Jakoś więc kwestie rozrywkowe udało się załatwić, tym bardziej, że w razie czego – netflix działa 😁

Pozostałe… Hmmm… Bywało różnie… 

* * *

Kwestia żywieniowa na szczęście była całkiem prosta do ogarnięcia. Lokalna sieć sklepów spożywczo-gospodarczych (coś jak Lidl czy Biedronka w Polsce) o długaśnej nazwie Save on Foods posiada możliwość dowozu zakupów pod wskazany adres. Także kupowaliśmy co akurat było nam potrzebne przez internet, a następnego dnia rzeczy były już u nas.

Przeważnie… 

Niestety z braku możliwości kontaktu z innymi, nie byliśmy w stanie skontrolować kurierów i przy nich sprawdzić czy wszystko za co zapłaciliśmy zostało nam dostarczone. A nie zawsze tak było.

Właściwie to zawsze czegoś brakowało. 

Trzy razy musieliśmy się kontaktować ze sklepem przez znajomą, na której numer było złożone zamówienie, bo… Cóż… Zapomnieliśmy kupić sobie kartę typu prepaid z kanadyjskim numerem telefonu, a nie da się tego zrobić przez internet…

Wskazówka praktyczna: jeśli przenosisz się do innego kraju, kup sobie lokalną kartę SIM do telefonu, i to jeszcze na lotnisku – to znacznie ułatwia życie 🙂

Tak więc dwa razy dowozili nam te kilka brakujących rzeczy, ale raz… Cóż, kasa przepadła. Bo był to piątkowy wieczór, kurier nie odbierał telefonu, infolinia działa tylko do 17.00, a w weekend nikt się tym nie interesuje. Chociaż po prawdzie to po weekendzie też nikt się do nas nie odezwał 🤔

Inną ciekawostką może być fakt, że gdy zamawiasz jedzenie z restauracji z dostawą do domu, możesz napotkać na inny (lub podobny) problem. Bowiem założenie konta w serwisie podobnym fo polskiego pyszne.pl (w Kanadzie jest to Skip the Dishes) wymaga podania kanadyjskiego numeru telefonu, zaś na części stron restauracji (i generalnie sklepów) w ogóle nie jesteś w stanie złożyć zamówienie, jeśli nie masz kanadyjskiej karty kredytowej. Debetowa, nawet kanadyjska, niekoniecznie musi być akceptowana (autentyczna sytuacja sprzed kilku dni!). 

Pssst… Mamy wrażenie, że istnieje tutaj jakiś kult karty kredytowej, a nabijanie credit score uchodzi za bardzo ważną czynność, do której przykłada się ogromną wagę i uczy się tej praktyki już nastolatki. Serio. 😶

* * *

Meblowanie i inne artykuły poza-spożywcze zamawialiśmy od gigantów. Z pomocą przyszła nam ukochana IKEA (❤️) oraz Amazon. 

Tutaj jednak niestety był mały zgrzyt z zamówieniem od hegemona zakupów online… Ekhm, już tłumaczę. 

Konto na amazonie mamy od dłuższego czasu, bo kilka lat temu kupiliśmy pierwszego kindle’a. Kilka razy udało nam się coś zamówić na nasz adres w Gdańsku, kilkukrotnie kupowaliśmy też rzeczy dla znajomych z zagranicy. No ale domyślny adres był w Polsce.

Jednakże jako, że czajnika elektrycznego na przykład w IKEA nie uświadczysz, jeszcze w połowie stycznia zamówiliśmy go na nasz nowy kanadyjski adres. Potem jeszcze coś i jeszcze. Gdy byliśmy już tutaj zamówiliśmy odkurzacz, jakieś ubrania przeciwdeszczowe dla dzieci, sprzęt tyłu małe AGD do kuchni, no i nie było z tym problemu.

Aż tu nagle, pewnego razu, zamówiliśmy rower z wspomaganiem elektrycznym (okolica jest bardzo ‘górzysta’). No i nagle – alarm!

Tak się niefortunnie zdarzyło, że gdy Mężu akurat miał wyciszony telefon, próbują (raz!) dzwonić do niego z biura obsługi klienta Amazonu, ale nie odbiera. Następnie, gdy akurat wyszedł z pokoju, dostał maila z informacją, że mają zamiar anulować zamówienie na rower. Gdy wrócił było już za późno. Dostał kolejnego – zamówienie anulowane.

Mężu się trochę wkurzył. Napisał im passive-agressive wiadomość, że przez trzy tygodnie nikt się nie zorientował, iż adres dostawy się zmienił i kilka razy zamawiane były rzeczy na kwotę wyższą niż wartość tego roweru, a im dopiero podczas tego zamówienia zapaliła się czerwona lampka alarmowa…

W odpowiedzi dostał – takie są procedury w razie podejrzenia próby nieautoryzowanego zakupu, trzeba złożyć zamówienie jeszcze raz. Nawet żadnego przepraszam ani nic… 😒

No, ale czymże jest pojedynczy klient wobec takiego wielkiego kolosa sprzedaży, czyż nie?

Na szczęście potem już nie było problemów i reszta rzeczy przyszła mniej-więcej zgodnie z planem.

* * *

Sytuacje awaryjne się niestety zdarzyły. 

Na szczęście nie dotyczyły zdrowia. Nasz codzienny check w aplikacji ArriveCAN zawsze przechodził w ten sam sposób – czujemy się dobrze, nie mamy objawów, nie potrzebujemy pomocy lekarskiej.

Awarie jednak dotyczyły wynajmowanego lokum 😐

Jednego z pierwszych dni Mężu znalazł w jednej garderobie… mysi bobek. Na dodatek, ja z kolei znalazłam w szafce pod zlewem małe, czarne, plastikowe pudełko. Gdy je podniosłam, żeby mu się przyjrzeć, moim oczom ukazała się czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami i napis:

Don’t touch. Rodenticide

Trutka na szczury, której nie należy dotykać… Super..

Szczęście w nieszczęściu, od tamtej pory więcej mysich odchodów nie znaleźliśmy, a zarządca wytłumaczył nam, że raz na jakiś czas, profilaktycznie zostawiają pułapki na myszy, bo kiedyś był z nimi problem, ale obecnie go nie ma.

Jednakże podczas zaglądania pod zlew okazało się, że jest tam jeszcze jedna ‘niespodzianka’. Pod  rozdrabniaczem do resztek, zamontowanym na odpływie, była nieduża kałuża, a na samym wężyku odprowadzającym wodę dodatkowo jeszcze ktoś nakleił kawałek taśmy izolacyjnej, który teraz zaczął trochę odstawać…

Żeby nie było nudno, to z hydrauliką pojawił się jeszcze jeden problem.

Tuż przed naszym przyjazdem w mieszkaniu wymieniono wannę, położono dookoła niej nowiutkie kafelki i zamontowano prysznic z głowicą wystającą ze ściany (bez słuchawki prysznicowej), dzięki czemu łazienka stała się bardziej nowoczesna. Jednak ktoś ‘zepsuł’ robotę. W momencie, gdy ktoś bierze prysznic, z sufitu w salonie, zaczyna kapać woda. Serio. Jest tam nawet taka niewielka dziurka w suficie i to właśnie przez nią zaczyna kapać. Co ciekawe, tylko jeśli jest włączony prysznic. Gdy się bierze kąpiel, nic takiego się nie dzieje 🤷‍♀️

Na nasze nieszczęście wyszło na to, że były to problemy nie do rozwiązania podczas kwarantanny. Po prostu musiał przyjść hydraulik i obie sprawy zobaczyć. Okazało się, że w pierwszym przypadku uszczelka sparciała, a w drugim kran nie był do końca nakręcony na rurę. I tyle. 

* * *

Tak też kwarantannę jakoś przetrwaliśmy, a w pierwszym dniu wolności pogoda okazała się tak łaskawa, że nawet zaświeciło piękne słońce i mogliśmy iść na spacer po okolicy 😊

Z tej okazji zdecydowałam się upiec murzynka z bitą śmietaną, który posłużył nam do smacznego świętowania. Ach… Wolność ma słodki smak 😉

#PotwornaPrzeprowadzka – Część II – Lot do Kanady

 Jak przeprowadzić się za granicę z dwójką małych dzieci w czasie pandemii? 

– Historia prawdziwa – 

Część II. Lot do Kanady


To był ambitny plan, a do tego tak trudny w realizacji, że nie sposób było tego wcześniej przewidzieć.

Trudności piętrzyły się przed nami okrutnie, a na miejsce każdej pokonanej przeszkody pojawiała się kolejna i to w najmniej spodziewanej formie. Kiedy już się wydawało, że wszystko jest dograne i ogarnięte, nagle okazywało się, że psuje się coś, o czym nawet nie pomyśleliśmy (o tym było w części I) . 

Wszystko było już gotowe, nasze rzeczy spakowane, zabrane przez firmę przeprowadzkową, reszta spakowana w walizkach, wszyscy gotowi do drogi. Teściowie nawet zadeklarowali się, że przyjadą do nas specjalnie (a mieszkają ponad 400 km od Gdańska) swoim dużym autem i zawiozą nas na lotnisko, żeby nam było wygodniej się ze wszystkim zabrać, a potem sprawdzą mieszkanie, czy aby nic ważnego tam nie zostało i zrobią w nim porządek. Kochani są, czyż nie? 🥰

Jednak na 10 godzin przed odlotem dostaliśmy informację, że nie musimy ok. 2-3 w nocy zrobić dodatkowo szybki test antygenowy na COVID-19 inaczej nie wpuszczą nas na pokład samolotu. Próbowaliśmy wszystkich legalnie dostępnych możliwości i niestety. Poddaliśmy się na 5 godzin przed czasem lotu. Okrutnie zmęczeni, straszliwie smutni i mocno podbici, poszliśmy spać.

W końcu dzieci wstaną zapewne o normalnej porze, a i my musimy się przespać, żeby mieć siły na przeorganizowanie się i opracowanie dalszego planujemy działania. Bo zbyt wiele już poświęciliśmy – czasu, nerwów i pieniędzy – żeby się z tego wycofać. Wspólnie podjęliśmy tę decyzję – działamy dalej, żeby doprowadzić to do końca! 

Rano, po około 4-5 godzinach snu, ogarnęliśmy dzieci i jako-tako siebie, a potem zaczęliśmy działać.

Pierwsza opcja – znaleźć lot z KLM na kolejny dzień i zadzwonić do pielęgniarki, obgadać opcję zrobienia nocnego testu antygenowego – odpadła sama. Okazało się, że o ile lot do Amsterdamu jest, to na dalszą część do Vancouver bilety są nie do zdobycia.

Druga opcja – lot z inną linią lotniczą. Szukamy, ale z Gdańska nie lata nic. Jedyna możliwość – lot z Warszawy o 6.55 z półtora-godzinną przesiadką w Frankfurcie  i kolejną w Montrealu. Jesteśmy jednak zdesperowani. Teść zgodził się zawieźć nas do stolicy, żartując że będzie pilnował, żebyśmy tym razem odlecieli i nie zwiali czasem jakimś bocznym wyjściem z lotniska 🤪

Pojawił się tutaj mały problem, bowiem z informacji przekazanych przez HR z mężowej pracy, cały proces wizowy – sprawdzania pozwoleń, listów i ogólnie całej papierologii, trzeba przejść na pierwszym lotnisku w Kanadzie, a to potrafi trwać około 3-4 godziny.

Przesiadka w Montrealu miała trwać półtorej godziny, a więc czasu za mało. Na szczęście dość szybko udało się ogarnąć, że jest jeszcze lot przez Toronto, z długą, ponad pięciogodzinną przerwą. Więc nawet jakby cała procedura wizowa miała trwać te 4 godziny, to nadal będziemy mieć czas na boarding. Długo się nie zastanawialiśmy. Bilety kupione!

Dzień minął w nerwach. Gdzieś tam z tyłu głowy wciąż pojawiała się myśl, że linia lotnicza odwoła lot, że coś się stanie, że testy nam się przeterminują, że będzie zamieć śnieżna i lot będzie przesunięty albo coś jeszcze innego…

Z tymi niespokojnymi myślami poszliśmy spać wczesnym wieczorem, a o 22 byliśmy znów na nogach. Godzinę później wyruszyliśmy do Wawy. 

* * *

Etap 0 podróż z Gdańska na warszawskie lotnisko… był dość nerwowy, bo pomimo zmęczenia czułam, że muszę raz na jakiś czas zagadywać równie zmęczonego teścia, aby przypadkiem nie przysnął za kierownicą. Zwłaszcza że pogoda zupełnie nie pomagała.

Po drodze padał deszcz, grad i śnieg, ale na szczęście teść był czujny, także szczęśliwie dojechaliśmy na Lotnisko Chopina. Było jeszcze trochę nerwów, ale około 5 rano byliśmy już odprawieni (opcji on-line nie było, bo Kanada oficjalnie jest zamknięta). Bilety z trzema miejscami obok siebie i jednym trochę dalej, ale kto by się nie zamienił miejscem, żeby rodzina mogła lecieć razem, nie? 

Bagaże nadane, dzieci wariują, a mąż dostaje od HR informację, że po przylocie do Toronto musimy pamiętać, żeby odebrać bagaże, bo najprawdopodobniej będziemy musieli je otworzyć, aby w naszej obecności zostały przeszukane.

No, pięknie! 

Ponad połowa naszych bagaży rejestrowanych była wypchana rzeczami w torbach próżniowych, które będziemy musieli otworzyć!? Poziom stresu poszybował ostro w górę, bo raczej mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek użyczył nam odkurzacza, abyśmy mogli się z powrotem spakować… Nic to jednak, za daleko zabrnęliśmy. Zaciskamy zęby i wsiadamy do samolotu.

* * *

Etap I lot z Warszawy do Frankfurtu nad Menem – chyba był najbardziej nieprzyjemy. Układ siedzeń był trzy – trzy. Obok nas po prawej dwa miejsca zajęła para z dzieckiem, więc ich nawet nie próbowaliśmy prosić o zamianę miejsc. Obok nas po lewej jest młoda kobieta, około 25 lat, więc myślimy – spoko, damy radę się dogadać. Pytamy o zamianę miejsc, ale gdy dowiaduje się, że to dalsze jest na środku, nie przy oknie, kategorycznie odmawia. Nie, nie ma takiej opcji, ona musi siedzieć przy oknie, bo musi iść spać, a ‘na środku nie zaśnie‘. Well… 🤷‍♀️

Nie próbowaliśmy już kombinować z zamianą z kim innym, żeby tamtej było ‘przy oknie’. Stwierdziłam, że Starszą posadzę obok małżeństwa z dzieckiem, a Młodsza będzie siedzieć przy młodej kobiecie. Jakoś lot przetrwaliśmy, ale tylko dzięki pomocy Męża, gdy już można było rozpiąć pasy ora uprzejmości sympatycznego pana (pozdrawiam serdecznie!), który nie zrażał się ciągłym zagadywaniem przez Starszą, a pod koniec lotu, gdy strasznie telepało nawet wspomógł mnie w pilnowaniu, by nie zwymiotowała (niestety ma chorobę lokomocyjną, która potrafi się ujawnić w każdym środku transportu).

Wylądowaliśmy w końcu. Wypakowaliśmy się i… Biegiem przez lotnisko! Teoretycznie przesiadka między jednym lotem a drugim miała trwać półtorej godziny, ale kto widział ten moloch jakim jest lotnisko we Frankfurcie i wie jak jest wielkie, ten wie również, że jeśli lądujesz na jednym jego końcu, a kolejny boarding jest na drugim to dotarcie tam zajmie Ci okrutnie dużo czasu. Zwłaszcza z dwójką małych dzieci. Dobrze, że mieliśmy wózek dla Młodszej, a Starszą Mężu przeniósł przez spory kawałek na rękach, bo zdążyliśmy dosłownie na styk!

Właściwie nawet nieco opóźniliśmy lot, bo procedura sprawdzania wyników testów, pozwoleń na wjazd do Kanady, paszportów i całej reszty trochę trwała. Nieco spanikowaliśmy przy pomiarze temperatury, ale na szczęście nie podniosła się ona znacząco przez ten szaleńczy bieg. Wpuszczono nas na pokład, zajęliśmy nasze miejsca i rozpoczął się kolejny lot. 

* * *

Etap IIlot z Frankfurtu do Toronto. Tu nareszcie zeszła z nas para. W końcu udało się! Lecimy do Kanady! Co z tego, że wszyscy jesteśmy zmęczeni, a lot ma trwać niecałe 9 godzin? To nic! Bo w końcu obietnica tej wymarzonej, wyplanowanej podróży zaczyna się ziszczać.

Najbardziej zachwycone były dziewczynki. Szerokie siedzenia, dużo miejsca, własny telewizorek z bajkami, do którego dostały jeszcze swoje osobiste słuchawki i torebeczka z gratisami (kolorowanki, kredki, gra w kółko i krzyżyk), ciepły kocyk i poduszka, no i całkiem smaczne jedzonko z czekoladą na deser! Żyć nie umierać! 😁

W pewnym momencie Starsza zaczęła się źle czuć. Choroba lokomocyjna i zmęczenie zrobiły swoje. Podczas wznoszenia zrobiło jej się tak bardzo niedobrze, że aż zbladła i wręcz zaczęła mdleć. Na szczęście mocny nawiew na twarz i położenie się na taty kolanach pomogły. Zasnęła i spała prawie sześć godzin! Młodsza spała jakieś trzy-cztery z małą pobudką, więc i ja się mogłam zdrzemnąć 👍

Jednak jakbym miała wybrać najlepszą rzecz w całym locie to zdecydowanie wygrałyby stewardesy 🥰

W pewnym momencie podeszła do nas jedna z nich i zapytała czy czegoś potrzebujemy. Pomachała do dzieci i zaczęła rozmowę, pytając gdzie lecimy. Więc opowiedzieliśmy jej, że się przeprowadzamy i w skrócie, że już od prawie roku planowaliśmy tę podróż. Stwierdziła, że to szalony pomysł, ale bardzo fajnie, że zdecydowaliśmy się na taki krok teraz, gdy jesteśmy młodzi, a dzieci są jeszcze małe. Opowiedziała nieco o Vancouver i Toronto, życzyła powodzenia, a potem zrobiła najmilszą niespodziankę, jakiej w ogóle nie można było przewidzieć.

Kojarzycie może, że stewardesy noszą przypinki linii lotniczych na klapie marynarek? No więc ta stewardesa wraz ze swoją koleżanką oddały swoje własne przypinki linii Air Canada dla naszych dziewczynek.

Nieco słyszałam o tej słynnej kanadyjskiej uprzejmości, ale nie spodziewałam się czegoś takiego. Naprawdę zrobiło nam się bardzo, bardzo miło ☺️

* * *

Etap IIIzałatwianie papierologii w Toronto. Byliśmy ostrzegani, że to może zająć sporo czasu. Najpierw mówiło się o 2-3 godzinach, potem wspominano o ‘nawet 4 godzinach’. Dlatego lot z przesiadką 5 h 30 min wydawał się być jak najbardziej w porządku. Nic bardziej mylnego…

Kiedy wysiedliśmy na lotnisku w Toronto musieliśmy iść strasznie długim korytarzem, w trakcie którego Starsza stwierdziła, że musi do toalety. Więc idziemy, idziemy, ale tej nie widać… Dochodzimy do głównej części terminala i wtedy stop! Babeczka z obsługi chciała nas koniecznie skierować do punktu obsługi obcokrajowców, twierdząc że nie możemy iść dalej zanim nie przejdziemy kontroli. Pytamy ją o łazienkę, a ta mówi, że toalety są na samym początku tego długiego korytarza, którym szliśmy dobre kilka minut 😩

Więc co? Biorę Starszą na ręce i pół-biegiem wracam. Po drodze mijam pilotów i stewardesy. Ta miła pyta czy czegoś zapomnieliśmy, więc tłumaczę, że szukamy toalety. Ona mi mówi, że muszę się znów zawrócić, bo tam nie ma przejścia. Dziękuję za informację i znowu w tył-zwrot.

Dochodzę do punktu z babką z obsługi i mówię co jest, a ta mi zaczyna tłumaczyć, że mi źle powiedziano i że ona nie może nas przepuścić póki nie przejdziemy kontroli. Na szczęście wtedy pojawiła się sympatyczna stewardesa. Trochę się ze sobą ‘pokłóciły’, miła wytłumaczyła tej drugiej o co chodzi, na to ta nas pyta: pierwszy raz? I koniec końców obie nam wytłumaczyły, że można zrobić to tak, że zejdziemy na dół, wyjdziemy tak jakby poza teren obsługi przyjeżdżających, skorzystamy z toalety, wejdziemy z powrotem, przejdziemy przez kontrolę paszportową, a potem pójdziemy do punktu imigracyjnego. Skomplikowane, ale dało radę zapamiętać. 

Po kontroli paszportowej skierowano nas do punktu imigracyjnego, gdzie zaczęła się cała procedura przyznawania wizy i pozwolenia na pracę. Po jakichś 15 minutach dziewczynkom zaczęła odbijać głupawka, więc zostawiłam Męża z papierologią i siadłyśmy obok, na krzesełkach. Dałam im coś przekąsić i wyciągnęłam ilustrowany śpiewnik dla dzieci (prezent pożegnalny od sąsiadki ☺️), a więc nowy nabytek i śpiewałam im ‘My jesteśmy krasnoludki’ oraz ‘Pieski małe dwa’ 😅, a Mężu załatwiał formalności.

Nagle, po dłuższym czasie widzę, a ten na mnie skinął ręką. Myślę, że teraz moja kolej się tłumaczyć. Podchodzę, a on do mnie:

Koniec, załatwione. Mamy wszystko.

Całość trwała coś koło 40 minut może, a nie kilka godzin!

No ale co z bagażami? W końcu mieli je nam przeszukać. Odnalezienie odpowiedniego miejsca, w którym mogłyby być nasze bagaże zajęło nam też dość sporo czasu. Kilka osób musieliśmy podpytać o drogę, ale gdy doszliśmy do odpowiedniego miejsca – naszych bagaży nie ma! Co jest? W informacji powiedzieli, że bagaże poszły dalej, do Vancouver, no i odbierzemy je na miejscu. Także żadnego przeszukania rzeczy póki co nie było 🤷‍♀️

No ale, ale. Jeszcze przed nami kontrola celna. Mamy w końcu papierek z deklaracją co wwozimy na teren Kanady (dostaliśmy w samolocie). Ponieważ była opcja ‘owoce, warzywa, produkty pochodzenia zwierzęcego itp.’, a zgodnie z prawdą mieliśmy ze sobą liofilizowane truskawki na przekąskę i mały słoik mojego ukochanego miodu akacjowego, udaliśmy się do punktu kontroli celnej.

Podchodzimy do okienka, podajemy deklarację, ale że było tego mało to babka stwierdziła, że to nieistotne. Potem Mężu spytał o nasze ‘mienie przesiedleńcze’ w związku z przeprowadzką do Kanady. Kobieta patrzy na nas i pyta czy imigrujemy. Mówimy, że owszem i tłumaczymy, że się przeprowadzamy, mamy pozwolenia na pracę itd. A ta patrzy na nas i mówi: wy nie imigrujecie.

Wytłumaczyła nam, że z formalnego punktu widzenia nie imigrujemy, bo nie mamy statusu stałego rezydenta, a jedynie status osoby z pobytem tymczasowym, więc cała procedura nas nie dotyczy. Po czy dodała, że to wszystko i możemy przejść przez ‘tamte drzwi’. Koniec. Po prostu. 

Nie wiem czy faktycznie tak było, czy też nasz angielski jest tak bardzo do bani, że nie potrafiliśmy wytłumaczyć dlaczego tu jesteśmy, ale cóż… 😅 Poszliśmy na terminal, na spokojnie zrobiliśmy check-in, przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa i poszliśmy do poczekalni obok gate’a, z którego miał być lot do Vancouver.

Tam czekaliśmy dobre cztery godziny, a dziewczynki dokazywały w najlepsze, także zmęczeni, ale już znacznie spokojniejsi, pilnowaliśmy, żeby nie narozrabiały za bardzo 😛

Przegryźliśmy też coś słodkiego z Tim Hortons, no bo to trochę jak być w Anglii i nie zjeść fish’n’chips 😄

No i stwierdziłam, że chyba nie będę tam zbyt częstym gościem. Fakt, ja do cukru prawie wcale nie jestem przyzwyczajona, bo czekolada 85% kakao jest dla mnie słodka, ale… Czegoś tak słodkiego jak gorąca czekolada od Tim Hortons dawno nie piłam! A po zjedzeniu dwóch donutów cieszyłam się niezmiernie, że Mężu kupił jeszcze sok pomarańczowy bez cukru 😉

* * *

Etap IVlot z Toronto do Vancouver właściwie minął niepostrzeżenie. Było po 18.00 czasu miejscowego jak startowaliśmy i zrobiło się ciemno, więc jak tylko osiągnęliśmy pułap przelotowy, wszyscy uderzyliśmy w kimono 😴

Właściwie tutaj nic ciekawego się nie działo, bo spało nam się całkiem wygodnie jako że przez covid-19 na ‘normalnie’ pełnym pod korek locie (przed czym nas ostrzegała miła stewardesa), zapełnionych było może z ⅓ miejsc, więc wszyscy mogliśmy się wygodnie ułożyć.

Jedyny problem pojawił się, gdy musieliśmy lądować, a obie dziewczynki spały. Ze względów bezpieczeństwa musieliśmy Starszą obudzić, a Młodsza sama się obudziła przez zmianę ciśnienia podczas podchodzenia do lądowania. Obie były z tego faktu bardzo niezadowolone, a Starsza nie chciała później wyjść z samolotu.

Niemniej jednak zagryźliśmy zęby, jakoś pozbieraliśmy nasze rzeczy i przekonaliśmy dzieci do opuszczenia samolotu. Na lotnisku nikt o nic nas nie pytał ani nie próbował nigdzie przekierować, więc odebraliśmy nasze bagaże, tak po prostu poszliśmy zamówić taksówkę.

* * *

Etap Vpodróż do nowego domu był dość senny. Dziewczynki odpadły po kilku minutach, ale my pilnowaliśmy drogi i przez okno wypatrywaliśmy znajomych punktów, które wcześniej widzieliśmy tylko na mapie.

Podróż do Burnaby zajęła niecałe pół godziny i sądziłam, że wszyscy jesteśmy tak zmęczeni, że zdejmiemy jedynie kurtki, a potem legniemy na materacu rozłożonym w salonie (dzięki Jane!)… 

Okazało się, że było zupełnie inaczej 😅

Myśmy byli podekscytowani nowym miejscem, a dzieciakom się najwyraźniej udzieliło, bo pomimo tego, że na zegarku mieliśmy po 23.00, nagle wszyscy się rozbudzili. 

Starsza zaczęła skakać po materacu, bo… Cóż, mamy w domu taką zasadę: ‘Nie wolno skakać po łóżku, a jedynie po materacu‘, więc zaczęła ją wcielać w życie. Młodszej za to bardzo się spodobała balustrada schodów i non stop kukała na mnie między jej szczeblami. Mężu zaczął ogarniać w której wcześniej zamówionej paczce jest, a ja zaczęłam rozparcelowywać zakupioną wcześniej spożywkę z toreb i ustalać co gdzie będzie.

Baterie zaczęły nam się wyczerpywać jakieś dwie godziny później, więc Mężu zrobił ciepłą kąpiel dla dziewczynek, a po ogarnięciu się też i rodziców, wszyscy zgodnie poszliśmy spać.

Nareszcie… Dobranoc, Kanado 🇨🇦

#PotwornaPrzeprowadzka – Część I – Jak nie wyjechaliśmy do Kanady

Jak przeprowadzić się za granicę z dwójką małych dzieci w czasie pandemii? 

– Historia prawdziwa – 

Część I. Jak nie wyjechaliśmy do Kanady


To był ambitny plan. Można by powiedzieć nawet, że cholernie ambitny.

Samo porywanie się na przeprowadzkę za granicę (i to na zupełnie inny kontynent, za ocean) wymaga dużych przygotowań. Jeśli dołożyć do tego jeszcze przeprowadzkę z dziećmi to zaczyna się robić troszkę bardziej skomplikowanie. A jeśli są to małe dzieci, w wieku niecałych dwóch i czterech lat to już w ogóle może być dość trudne. Jednak jeśli dorzucimy do tego jeszcze przeprowadzkę w czasie pandemii, to zaczyna się robić prawie niewykonalne… 

Kto się pisze na taki scenariusz?

My

W końcu do odważnych świat należy, nie? 

Historia jest trochę z cyklu #gorzkieżale, ale troszkę też #zżyciawzięte i w sumie to #happyend. Starałam się przedstawić to w takim nieco skrócie telegraficznym, bo a nóż-widelec się komuś przyda (kto wie? 🤷‍♀️).

Także jeśli jesteście ciekawi jak to w naszym przypadku wyglądało… to miłej lektury! 😊

* * *

ETAP I: Marzenia 

Nigdy z mężem nie byliśmy w Kanadzie. Widzieliśmy o niej filmy, videoblogi, zdjęcia i artykuły. Nie mamy pojęcia jak tam tak naprawdę wygląda życie, ale zakochaliśmy się w tym co widzieliśmy. Postanowiliśmy – przeprowadzimy się tam kiedyś.

Aż pewnego dnia nadarzyła się okazja.

ETAP II: Możliwość relokacji

W grudniu 2019 roku Mężu dostał możliwość wzięcia udziału w rekrutacji do jednej z kanadyjskich firm z branży IT. W połowie lutego dostał ofertę pracy na naprawdę fajnych warunkach w okolicy Vancouver. Według umowy z końca lutego, od kwietnia miał pracować dla nich zdalnie, a na początku czerwca – na miejscu.

https://mamowypotwor.pl/wp-content/uploads/2021/01/800px-North_Vancouver_201807-1.jpg

Wtedy jeszcze wydawało się, że wszystko jest kwestią odpowiedniej organizacji.

ETAP III: Kupno biletów lotniczych, tłumaczenie dokumentów składanie wniosków w urzędzie imigracyjnym

W połowie marca kupiliśmy bilety (Condor) na czerwiec, zebraliśmy większość papierów, przetłumaczyliśmy, zaczęliśmy składać odpowiednie wnioski. Niestety poprzedni pracodawca zmitrężył i dość późno dostarczył referencje. O kilka dni za późno.

Pandemia zaczęła się rozkręcać. 

ETAP IV: Wizyta w kanadyjskim punkcie imigracyjnym (IRCC) w Warszawie 

Wniosek o pozwolenie na pracę złożyliśmy ostatnim rzutem na taśmę, na dwa dni przed zamknięciem punktu imigracyjnego (IRCC), na początku kwietnia. Nie udało nam się więc dostarczyć im biometryki i… Czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy.

Poszła informacja, że urząd jest zamknięty do końca kwietnia. Zinterpretowaliśmy to jako zielone światło i w tym samym czasie zaczęliśmy szukać nowego lokum. Znaleźliśmy świetne miejsce – ładny dom z dużym podwórkiem i garażem, w bezpiecznej okolicy, blisko parku i placu zabaw. Zmieściliśmy się w zakładanych widełkach czynszu, a Mężu miał do pracy dość blisko. Pozostawało czekać na otwarcie punktu imigracyjnego, a że pierwsza fala koronawirusa zaczęła przechodzić, byliśmy dobrej myśli.

Wtedy jednak nastąpił niespodziewany zwrot akcji… W połowie maja dostaliśmy informację, że nasz lot został odwołany, a punkt IRCC w Warszawie pozostanie zamknięty do odwołania. 

I tak… nie wyjechaliśmy za granicę. 😒

Pieniądze za mieszkanie przepadły, a za lot dostaliśmy… voucher (ważny przez 2 lata). 

Nie poddaliśmy się jednak. O, nie! 

Plan przeprowadzki przeszedł w stan uśpienia.

Pod koniec czerwca przyszło info, że w lipcu będzie otwarty punkt wizowy w stolicy. Udało nam się zapisać na termin gdzieś w połowie miesiąca. 

Swoją drogą wizyta w IRCC była sprawniejsza niż mogłoby się to wydawać. Krótka ankieta i pobieranie odcisków palców zajęły nam (obojgu) może z 15 minut… 

Ponieważ tak błyskawicznie nam to poszło to optymistycznie założyliśmy, że może udałoby się najpóźniej we wrześniu dostać do Vancouver, bowiem aplikacja męża miała być rozpatrywana w trybie przyspieszonym (ok. 2 tygodnie).

Pierwsze otrzeźwienie przyszło chwilę później, gdy okazało się, że pierwsze loty z Condora są planowane na… połowę października. Nie bardzo chcieliśmy się z tym pogodzić, zaczęliśmy szukać jakiegoś alternatywnego przewoźnika. Wtedy jednak nastąpiło drugie otrzeźwienie – kilka dni później dostaliśmy potwierdzenie z kanadyjskiego oddziału IRCC, że wniosek wpłynął, a w nim informację, że ze względu na pandemię i przestój w przyjmowaniu wniosków, czas oczekiwania na rozpatrzenie podania to minimum 7 tygodni (a więc połowa września). Czekaliśmy więc znowu…

ETAP V: Oczekiwanie na decyzję ws. pozwolenia na pracę

Minął sierpień, wrzesień, a tu nic. W międzyczasie wyszła na jaw jeszcze jedna bardzo interesująca kwestia.

Okazało się, że do Kanady mogą zostać wpuszczeni tylko ci, którzy mają pozwolenie na pracę, a więc – uwaga – dzieci nie mogłyby z nami jechać (sic!). Pytaliśmy o poradę prawnika imigracyjnego i ten poinformował nas, że jest jeszcze pewne wyjście. Jest bowiem taka możliwość, żeby napisać list z prośbą o pozwolenie wjazdu dla dzieci z racji tego, że… jesteśmy rodziną.

Najpierw jednak musiało przyjść pozwolenie na pracę. 

Przyszło. W połowie października, no ale nic to. 

ETAP VI: Wniosek o pozwolenie na wjazd do Kanady dla tych, którzy nie mają work permit 

Teraz nadeszła kolej na listy z pisemnym zezwoleniem na wjazd do Kanady. W toku sprawy okazało się jednak, że ja również nie będę mogła wjechać na teren kraju klonowego liścia, bo ubiegam się o otwarte pozwolenie na pracę, a nie do konkretnej firmy. A więc i ja muszę pisać list pt. ‘proszę, wpuśćcie mnie, bo jestem bardzo z mężem związana‘. 😉

Napisane, wysłane, odpowiedź miała przyjść w ciągu 2-3 tygodni. Przyszła w połowie listopada (a więc nieco później), ale pozytywna (jupi!). Problem w tym, że tylko dla dzieci. Ja nie miałam nic – ani odmowy, ani potwierdzenia. Co robić?

Po kilku dniach panicznego sprawdzania skrzynki wysłaliśmy ogólne zapytanie jeszcze raz, tłumacząc że dzieci już coś mają, ja zaś nic, a czas leci… Tu warto nadmienić, że takie listowne pozwolenie jest ważne 3 miesiące, po tym czasie proces trzeba zaczynać na nowo… Na szczęście kolejnego dnia – jest! Udało się. Jest komplet. Możemy jechać! 🎉

ETAP VII: Ponowne kupienie biletów lotniczych i poszukiwanie lokum

Z racji tego, że do Świąt został miesiąc stwierdziliśmy, że spędzimy je w Polsce, z rodziną. Tak się złożyło, że szczęśliwie-nieszczęśliwie rodzice i teściowie przechorowali covid-19 niskoobjawowo na przełomie października i listopada, więc mogliśmy się czuć względnie bezpiecznie. W międzyczasie wykupiliśmy więc bilety lotnicze (tym razem Lufthansa) na koniec stycznia, podpisaliśmy umowę z pośrednikiem najmu naszego mieszkania w Gdańsku i zaczęliśmy poszukiwania lokum w okolicy Vancouver. Głównie sprawdzaliśmy craigslist, ale także kijiji i inne strony, które podpowiadała nam wyszukiwarka google, jednak cóż… Tu pojawiły się schody.

Do dziś nie mamy pojęcia czemu tak długo to szło, ale albo potencjalni landlordowie (właściciele mieszkań na wynajem) nie polubili słowiańsko brzmiących nazwisk, albo po prostu mieliśmy pecha, ale przez pierwsze 3 tygodnie udało się zorganizować tylko jedno oglądanie mieszkania, które okazało się zdecydowanie mniejsze niż na zdjęciach. Pech chciał, że kolejne dwa również były za małe albo cieszyły się zbyt dużym powodzeniem i ktoś inny zwijał nam je sprzed nosa.

Dopiero gdy zaczęliśmy przeglądać strony konkretnych firm wynajmujących mieszkania, udało się znaleźć coś dla nas… Niestety dopiero po 5 tygodniach poszukiwań i lekkim obniżeniu standardów, jakich spodziewaliśmy się po mieszkaniu. Sądzimy też, że pomogło nieco pochodzenie, bo właścicielka nowego lokum wydaje się być albo Ukrainką, albo Litwinką, więc jakoś tak udało nam się dogadać 😉

Wydawało się, że wszystko załatwione.

ETAP VIII: Jeszcze jedno kupowanie biletów?!

Nagle na kilka dni przed Świętami kolejny zwrot akcji… Wariant angielski uderzył i rykoszetem oberwało się i nam. Odwołany lot. Na szczęście wtedy udało się odzyskać pieniądze i kupić kolejny lot (teraz z kolei w KLM) na zbliżony termin. Ale ile było nerwów przez to, to tylko my wiemy…

ETAP IX: Dopilnowanie szczegółów 

Początek stycznia to było dopinanie wszystkiego:

  • ponowny kontakt z firmą od przeprowadzki,
  • oddawanie i sprzedawanie rzeczy,
  • ostatnie pożegnania z rodziną i znajomymi,
  • załatwienie testów PCR (warunek wpuszczenia na pokład samolotu i na terytoria Kanady to negatywny wynik testu sprzed nie więcej jak 72 godzin),
  • organizacja posiłków z tego, co jest w lodówce (aby jak najmniej jedzenia trzeba było wyrzucić), 
  • ogranięcie aplikacji ArriveCAN, z której wyciąg trzeba pokazać na granicy i w której trzeba meldować się na obowiązkowej kwarantannie na przyjeżdżających, 
  • zorganizowanie transportu na lotnisko dla 2 dorosłych, 2 małych dzieci, 4 bagaży rejestrowanych (dużych), 4 bagaży podręcznych, 2 fotelików samochodowych i 1 wózka.
No to wszystko załatwione i dopięte na ostatni guzik. Można by pomyśleć, że teraz najciekawsze nadal przed nami – lot samolotem z tym wszystkim 😱
Wtedy jednak przyszło coś, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy… Niestety jeszcze jeden, ostateczny zwrot akcji. 
ETAP X: Komplikacje

Informacja z prasy – linia lotnicza KLM ma zawieszać połączenia od dnia, w którym mamy termin wylotu. Jednak sprawdzamy lot na 3 dni przed – wszystko jest okej, planowany odlot o czasie.
Także na spokojnie pakujemy nasze rzeczy wraz z firmą od przeprowadzki i zostajemy w prawie pustym mieszkaniu, ale to mała niedogodność, bo przecież za dwa dni mamy lot, co nie?
Kolejnego dnia dogadujemy z konsultantem kwestię posiłków dla dzieci i wybieramy miejsca. Następnego z kolei robimy check-in i wciąż wszystko gra.
I nagle – SMS, na 10 godzin przed odlotem. Parafrazując:
Uprzejmie informujemy, że od jutra wszyscy przylatujący do Amsterdamu muszą posiadać negatywny wynik testu PCR na obecność COVID-19 (wykonany na nie więcej niż 72 h przed lotem) ORAZ negatywny wynik szybkiego testu antygenowego na obecność COVID-19 (wykonany na nie więcej niż 4 h przed lotem). Dotyczy to wszystkich lotów, także przesiadkowych.
Sorry, moi mili, ale pozamiatane!
Bo chyba łatwo sobie wyobrazić, że o godzinie 19.40 nie ma takiej możliwości, żeby znaleźć kogokolwiek, kto mógłby wykonać nam taki test z dnia na dzień. W sobotę. W godzinach 2.30-5.00 rano… Naprawdę, uruchomiliśmy wszystkie kontakty jakie tylko były możliwe i dowiedzieliśmy się, że:
– test antygenowy można wykonać na zlecenie lekarza POZ  lub prywatnie, od poniedziałku do piątku przeważnie w godzinach 8.00-17.00 po wcześniejszej rejestracji,
– test może być wykonany przy przyjęciu do szpitala na SORze lub nawet w karetce, ale wszystko musi być robione wg procedur, pracownicy są rozliczani z ilości i celu wykonanych testów, bo są wykonywane kontrole i rozliczane kasy fiskalne,
– test może zrobić tylko przeszkolony do tego personel w określonym stroju, posiadający odpowiednie kwalifikacje i doświadczenie oraz na określonym sprzęcie.
Naprawdę nie mam pojęcia jak to się stało, ale udało nam się znaleźć krewną znajomej, która pracuje w szpitalu i ma kontakt w laboratorium wykonującym takie testy. Zapewniła nas, że jeśli znajdziemy osobę, która będzie mogła pobrać od nas próbki do badań, to ona osobiście dopilnuje, że wyniki dostaniemy na cito. Dostaliśmy nawet telefon kontaktowy do pielęgniarki, która mogła do nas przyjechać!
Problem polegał na tym, że była godzina 22.30 i nie mogliśmy się do niej dodzwonić, choć próbowaliśmy kilka razy i to nie tylko my…
Oprócz tego sprawdzaliśmy też jeszcze inne sposoby, szukaliśmy innych ludzi, którzy mogliby pobrać próbki, ale niestety… Poddaliśmy się o godzinie 1:20 😞

I tak nie wyjechaliśmy do Kanady po raz kolejny…
* * *
Nie trwóżcie się jednak, Drodzy Czytelnicy, bowiem jak wspomniałam, historia ta ma happy end…
Ale jak się skończyła, tego dowiecie się już w kolejnym wpisie 😉