Leje jak z cebra

Oj, tak, tak… Wspominali, że w okolicach Vancouver często pada deszcz, ale nie spodziewaliśmy się, że aż tak często. W ciągu dwóch pierwszych tygodni pobytu były dosłownie 2 dni, kiedy było słońce, a tak to cóż… 🌧️

Chociaż aktualnie jest zadziwiająco zimno jak na tę okolicę. Na dworze temperatura około 0°C i nawet przez kilka dni padał śnieg 🙂

Zobaczymy co będzie dalej… 

#PotwornaPrzeprowadzka – Część II – Lot do Kanady

 Jak przeprowadzić się za granicę z dwójką małych dzieci w czasie pandemii? 

– Historia prawdziwa – 

Część II. Lot do Kanady


To był ambitny plan, a do tego tak trudny w realizacji, że nie sposób było tego wcześniej przewidzieć.

Trudności piętrzyły się przed nami okrutnie, a na miejsce każdej pokonanej przeszkody pojawiała się kolejna i to w najmniej spodziewanej formie. Kiedy już się wydawało, że wszystko jest dograne i ogarnięte, nagle okazywało się, że psuje się coś, o czym nawet nie pomyśleliśmy (o tym było w części I) . 

Wszystko było już gotowe, nasze rzeczy spakowane, zabrane przez firmę przeprowadzkową, reszta spakowana w walizkach, wszyscy gotowi do drogi. Teściowie nawet zadeklarowali się, że przyjadą do nas specjalnie (a mieszkają ponad 400 km od Gdańska) swoim dużym autem i zawiozą nas na lotnisko, żeby nam było wygodniej się ze wszystkim zabrać, a potem sprawdzą mieszkanie, czy aby nic ważnego tam nie zostało i zrobią w nim porządek. Kochani są, czyż nie? 🥰

Jednak na 10 godzin przed odlotem dostaliśmy informację, że nie musimy ok. 2-3 w nocy zrobić dodatkowo szybki test antygenowy na COVID-19 inaczej nie wpuszczą nas na pokład samolotu. Próbowaliśmy wszystkich legalnie dostępnych możliwości i niestety. Poddaliśmy się na 5 godzin przed czasem lotu. Okrutnie zmęczeni, straszliwie smutni i mocno podbici, poszliśmy spać.

W końcu dzieci wstaną zapewne o normalnej porze, a i my musimy się przespać, żeby mieć siły na przeorganizowanie się i opracowanie dalszego planujemy działania. Bo zbyt wiele już poświęciliśmy – czasu, nerwów i pieniędzy – żeby się z tego wycofać. Wspólnie podjęliśmy tę decyzję – działamy dalej, żeby doprowadzić to do końca! 

Rano, po około 4-5 godzinach snu, ogarnęliśmy dzieci i jako-tako siebie, a potem zaczęliśmy działać.

Pierwsza opcja – znaleźć lot z KLM na kolejny dzień i zadzwonić do pielęgniarki, obgadać opcję zrobienia nocnego testu antygenowego – odpadła sama. Okazało się, że o ile lot do Amsterdamu jest, to na dalszą część do Vancouver bilety są nie do zdobycia.

Druga opcja – lot z inną linią lotniczą. Szukamy, ale z Gdańska nie lata nic. Jedyna możliwość – lot z Warszawy o 6.55 z półtora-godzinną przesiadką w Frankfurcie  i kolejną w Montrealu. Jesteśmy jednak zdesperowani. Teść zgodził się zawieźć nas do stolicy, żartując że będzie pilnował, żebyśmy tym razem odlecieli i nie zwiali czasem jakimś bocznym wyjściem z lotniska 🤪

Pojawił się tutaj mały problem, bowiem z informacji przekazanych przez HR z mężowej pracy, cały proces wizowy – sprawdzania pozwoleń, listów i ogólnie całej papierologii, trzeba przejść na pierwszym lotnisku w Kanadzie, a to potrafi trwać około 3-4 godziny.

Przesiadka w Montrealu miała trwać półtorej godziny, a więc czasu za mało. Na szczęście dość szybko udało się ogarnąć, że jest jeszcze lot przez Toronto, z długą, ponad pięciogodzinną przerwą. Więc nawet jakby cała procedura wizowa miała trwać te 4 godziny, to nadal będziemy mieć czas na boarding. Długo się nie zastanawialiśmy. Bilety kupione!

Dzień minął w nerwach. Gdzieś tam z tyłu głowy wciąż pojawiała się myśl, że linia lotnicza odwoła lot, że coś się stanie, że testy nam się przeterminują, że będzie zamieć śnieżna i lot będzie przesunięty albo coś jeszcze innego…

Z tymi niespokojnymi myślami poszliśmy spać wczesnym wieczorem, a o 22 byliśmy znów na nogach. Godzinę później wyruszyliśmy do Wawy. 

* * *

Etap 0 podróż z Gdańska na warszawskie lotnisko… był dość nerwowy, bo pomimo zmęczenia czułam, że muszę raz na jakiś czas zagadywać równie zmęczonego teścia, aby przypadkiem nie przysnął za kierownicą. Zwłaszcza że pogoda zupełnie nie pomagała.

Po drodze padał deszcz, grad i śnieg, ale na szczęście teść był czujny, także szczęśliwie dojechaliśmy na Lotnisko Chopina. Było jeszcze trochę nerwów, ale około 5 rano byliśmy już odprawieni (opcji on-line nie było, bo Kanada oficjalnie jest zamknięta). Bilety z trzema miejscami obok siebie i jednym trochę dalej, ale kto by się nie zamienił miejscem, żeby rodzina mogła lecieć razem, nie? 

Bagaże nadane, dzieci wariują, a mąż dostaje od HR informację, że po przylocie do Toronto musimy pamiętać, żeby odebrać bagaże, bo najprawdopodobniej będziemy musieli je otworzyć, aby w naszej obecności zostały przeszukane.

No, pięknie! 

Ponad połowa naszych bagaży rejestrowanych była wypchana rzeczami w torbach próżniowych, które będziemy musieli otworzyć!? Poziom stresu poszybował ostro w górę, bo raczej mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek użyczył nam odkurzacza, abyśmy mogli się z powrotem spakować… Nic to jednak, za daleko zabrnęliśmy. Zaciskamy zęby i wsiadamy do samolotu.

* * *

Etap I lot z Warszawy do Frankfurtu nad Menem – chyba był najbardziej nieprzyjemy. Układ siedzeń był trzy – trzy. Obok nas po prawej dwa miejsca zajęła para z dzieckiem, więc ich nawet nie próbowaliśmy prosić o zamianę miejsc. Obok nas po lewej jest młoda kobieta, około 25 lat, więc myślimy – spoko, damy radę się dogadać. Pytamy o zamianę miejsc, ale gdy dowiaduje się, że to dalsze jest na środku, nie przy oknie, kategorycznie odmawia. Nie, nie ma takiej opcji, ona musi siedzieć przy oknie, bo musi iść spać, a ‘na środku nie zaśnie‘. Well… 🤷‍♀️

Nie próbowaliśmy już kombinować z zamianą z kim innym, żeby tamtej było ‘przy oknie’. Stwierdziłam, że Starszą posadzę obok małżeństwa z dzieckiem, a Młodsza będzie siedzieć przy młodej kobiecie. Jakoś lot przetrwaliśmy, ale tylko dzięki pomocy Męża, gdy już można było rozpiąć pasy ora uprzejmości sympatycznego pana (pozdrawiam serdecznie!), który nie zrażał się ciągłym zagadywaniem przez Starszą, a pod koniec lotu, gdy strasznie telepało nawet wspomógł mnie w pilnowaniu, by nie zwymiotowała (niestety ma chorobę lokomocyjną, która potrafi się ujawnić w każdym środku transportu).

Wylądowaliśmy w końcu. Wypakowaliśmy się i… Biegiem przez lotnisko! Teoretycznie przesiadka między jednym lotem a drugim miała trwać półtorej godziny, ale kto widział ten moloch jakim jest lotnisko we Frankfurcie i wie jak jest wielkie, ten wie również, że jeśli lądujesz na jednym jego końcu, a kolejny boarding jest na drugim to dotarcie tam zajmie Ci okrutnie dużo czasu. Zwłaszcza z dwójką małych dzieci. Dobrze, że mieliśmy wózek dla Młodszej, a Starszą Mężu przeniósł przez spory kawałek na rękach, bo zdążyliśmy dosłownie na styk!

Właściwie nawet nieco opóźniliśmy lot, bo procedura sprawdzania wyników testów, pozwoleń na wjazd do Kanady, paszportów i całej reszty trochę trwała. Nieco spanikowaliśmy przy pomiarze temperatury, ale na szczęście nie podniosła się ona znacząco przez ten szaleńczy bieg. Wpuszczono nas na pokład, zajęliśmy nasze miejsca i rozpoczął się kolejny lot. 

* * *

Etap IIlot z Frankfurtu do Toronto. Tu nareszcie zeszła z nas para. W końcu udało się! Lecimy do Kanady! Co z tego, że wszyscy jesteśmy zmęczeni, a lot ma trwać niecałe 9 godzin? To nic! Bo w końcu obietnica tej wymarzonej, wyplanowanej podróży zaczyna się ziszczać.

Najbardziej zachwycone były dziewczynki. Szerokie siedzenia, dużo miejsca, własny telewizorek z bajkami, do którego dostały jeszcze swoje osobiste słuchawki i torebeczka z gratisami (kolorowanki, kredki, gra w kółko i krzyżyk), ciepły kocyk i poduszka, no i całkiem smaczne jedzonko z czekoladą na deser! Żyć nie umierać! 😁

W pewnym momencie Starsza zaczęła się źle czuć. Choroba lokomocyjna i zmęczenie zrobiły swoje. Podczas wznoszenia zrobiło jej się tak bardzo niedobrze, że aż zbladła i wręcz zaczęła mdleć. Na szczęście mocny nawiew na twarz i położenie się na taty kolanach pomogły. Zasnęła i spała prawie sześć godzin! Młodsza spała jakieś trzy-cztery z małą pobudką, więc i ja się mogłam zdrzemnąć 👍

Jednak jakbym miała wybrać najlepszą rzecz w całym locie to zdecydowanie wygrałyby stewardesy 🥰

W pewnym momencie podeszła do nas jedna z nich i zapytała czy czegoś potrzebujemy. Pomachała do dzieci i zaczęła rozmowę, pytając gdzie lecimy. Więc opowiedzieliśmy jej, że się przeprowadzamy i w skrócie, że już od prawie roku planowaliśmy tę podróż. Stwierdziła, że to szalony pomysł, ale bardzo fajnie, że zdecydowaliśmy się na taki krok teraz, gdy jesteśmy młodzi, a dzieci są jeszcze małe. Opowiedziała nieco o Vancouver i Toronto, życzyła powodzenia, a potem zrobiła najmilszą niespodziankę, jakiej w ogóle nie można było przewidzieć.

Kojarzycie może, że stewardesy noszą przypinki linii lotniczych na klapie marynarek? No więc ta stewardesa wraz ze swoją koleżanką oddały swoje własne przypinki linii Air Canada dla naszych dziewczynek.

Nieco słyszałam o tej słynnej kanadyjskiej uprzejmości, ale nie spodziewałam się czegoś takiego. Naprawdę zrobiło nam się bardzo, bardzo miło ☺️

* * *

Etap IIIzałatwianie papierologii w Toronto. Byliśmy ostrzegani, że to może zająć sporo czasu. Najpierw mówiło się o 2-3 godzinach, potem wspominano o ‘nawet 4 godzinach’. Dlatego lot z przesiadką 5 h 30 min wydawał się być jak najbardziej w porządku. Nic bardziej mylnego…

Kiedy wysiedliśmy na lotnisku w Toronto musieliśmy iść strasznie długim korytarzem, w trakcie którego Starsza stwierdziła, że musi do toalety. Więc idziemy, idziemy, ale tej nie widać… Dochodzimy do głównej części terminala i wtedy stop! Babeczka z obsługi chciała nas koniecznie skierować do punktu obsługi obcokrajowców, twierdząc że nie możemy iść dalej zanim nie przejdziemy kontroli. Pytamy ją o łazienkę, a ta mówi, że toalety są na samym początku tego długiego korytarza, którym szliśmy dobre kilka minut 😩

Więc co? Biorę Starszą na ręce i pół-biegiem wracam. Po drodze mijam pilotów i stewardesy. Ta miła pyta czy czegoś zapomnieliśmy, więc tłumaczę, że szukamy toalety. Ona mi mówi, że muszę się znów zawrócić, bo tam nie ma przejścia. Dziękuję za informację i znowu w tył-zwrot.

Dochodzę do punktu z babką z obsługi i mówię co jest, a ta mi zaczyna tłumaczyć, że mi źle powiedziano i że ona nie może nas przepuścić póki nie przejdziemy kontroli. Na szczęście wtedy pojawiła się sympatyczna stewardesa. Trochę się ze sobą ‘pokłóciły’, miła wytłumaczyła tej drugiej o co chodzi, na to ta nas pyta: pierwszy raz? I koniec końców obie nam wytłumaczyły, że można zrobić to tak, że zejdziemy na dół, wyjdziemy tak jakby poza teren obsługi przyjeżdżających, skorzystamy z toalety, wejdziemy z powrotem, przejdziemy przez kontrolę paszportową, a potem pójdziemy do punktu imigracyjnego. Skomplikowane, ale dało radę zapamiętać. 

Po kontroli paszportowej skierowano nas do punktu imigracyjnego, gdzie zaczęła się cała procedura przyznawania wizy i pozwolenia na pracę. Po jakichś 15 minutach dziewczynkom zaczęła odbijać głupawka, więc zostawiłam Męża z papierologią i siadłyśmy obok, na krzesełkach. Dałam im coś przekąsić i wyciągnęłam ilustrowany śpiewnik dla dzieci (prezent pożegnalny od sąsiadki ☺️), a więc nowy nabytek i śpiewałam im ‘My jesteśmy krasnoludki’ oraz ‘Pieski małe dwa’ 😅, a Mężu załatwiał formalności.

Nagle, po dłuższym czasie widzę, a ten na mnie skinął ręką. Myślę, że teraz moja kolej się tłumaczyć. Podchodzę, a on do mnie:

Koniec, załatwione. Mamy wszystko.

Całość trwała coś koło 40 minut może, a nie kilka godzin!

No ale co z bagażami? W końcu mieli je nam przeszukać. Odnalezienie odpowiedniego miejsca, w którym mogłyby być nasze bagaże zajęło nam też dość sporo czasu. Kilka osób musieliśmy podpytać o drogę, ale gdy doszliśmy do odpowiedniego miejsca – naszych bagaży nie ma! Co jest? W informacji powiedzieli, że bagaże poszły dalej, do Vancouver, no i odbierzemy je na miejscu. Także żadnego przeszukania rzeczy póki co nie było 🤷‍♀️

No ale, ale. Jeszcze przed nami kontrola celna. Mamy w końcu papierek z deklaracją co wwozimy na teren Kanady (dostaliśmy w samolocie). Ponieważ była opcja ‘owoce, warzywa, produkty pochodzenia zwierzęcego itp.’, a zgodnie z prawdą mieliśmy ze sobą liofilizowane truskawki na przekąskę i mały słoik mojego ukochanego miodu akacjowego, udaliśmy się do punktu kontroli celnej.

Podchodzimy do okienka, podajemy deklarację, ale że było tego mało to babka stwierdziła, że to nieistotne. Potem Mężu spytał o nasze ‘mienie przesiedleńcze’ w związku z przeprowadzką do Kanady. Kobieta patrzy na nas i pyta czy imigrujemy. Mówimy, że owszem i tłumaczymy, że się przeprowadzamy, mamy pozwolenia na pracę itd. A ta patrzy na nas i mówi: wy nie imigrujecie.

Wytłumaczyła nam, że z formalnego punktu widzenia nie imigrujemy, bo nie mamy statusu stałego rezydenta, a jedynie status osoby z pobytem tymczasowym, więc cała procedura nas nie dotyczy. Po czy dodała, że to wszystko i możemy przejść przez ‘tamte drzwi’. Koniec. Po prostu. 

Nie wiem czy faktycznie tak było, czy też nasz angielski jest tak bardzo do bani, że nie potrafiliśmy wytłumaczyć dlaczego tu jesteśmy, ale cóż… 😅 Poszliśmy na terminal, na spokojnie zrobiliśmy check-in, przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa i poszliśmy do poczekalni obok gate’a, z którego miał być lot do Vancouver.

Tam czekaliśmy dobre cztery godziny, a dziewczynki dokazywały w najlepsze, także zmęczeni, ale już znacznie spokojniejsi, pilnowaliśmy, żeby nie narozrabiały za bardzo 😛

Przegryźliśmy też coś słodkiego z Tim Hortons, no bo to trochę jak być w Anglii i nie zjeść fish’n’chips 😄

No i stwierdziłam, że chyba nie będę tam zbyt częstym gościem. Fakt, ja do cukru prawie wcale nie jestem przyzwyczajona, bo czekolada 85% kakao jest dla mnie słodka, ale… Czegoś tak słodkiego jak gorąca czekolada od Tim Hortons dawno nie piłam! A po zjedzeniu dwóch donutów cieszyłam się niezmiernie, że Mężu kupił jeszcze sok pomarańczowy bez cukru 😉

* * *

Etap IVlot z Toronto do Vancouver właściwie minął niepostrzeżenie. Było po 18.00 czasu miejscowego jak startowaliśmy i zrobiło się ciemno, więc jak tylko osiągnęliśmy pułap przelotowy, wszyscy uderzyliśmy w kimono 😴

Właściwie tutaj nic ciekawego się nie działo, bo spało nam się całkiem wygodnie jako że przez covid-19 na ‘normalnie’ pełnym pod korek locie (przed czym nas ostrzegała miła stewardesa), zapełnionych było może z ⅓ miejsc, więc wszyscy mogliśmy się wygodnie ułożyć.

Jedyny problem pojawił się, gdy musieliśmy lądować, a obie dziewczynki spały. Ze względów bezpieczeństwa musieliśmy Starszą obudzić, a Młodsza sama się obudziła przez zmianę ciśnienia podczas podchodzenia do lądowania. Obie były z tego faktu bardzo niezadowolone, a Starsza nie chciała później wyjść z samolotu.

Niemniej jednak zagryźliśmy zęby, jakoś pozbieraliśmy nasze rzeczy i przekonaliśmy dzieci do opuszczenia samolotu. Na lotnisku nikt o nic nas nie pytał ani nie próbował nigdzie przekierować, więc odebraliśmy nasze bagaże, tak po prostu poszliśmy zamówić taksówkę.

* * *

Etap Vpodróż do nowego domu był dość senny. Dziewczynki odpadły po kilku minutach, ale my pilnowaliśmy drogi i przez okno wypatrywaliśmy znajomych punktów, które wcześniej widzieliśmy tylko na mapie.

Podróż do Burnaby zajęła niecałe pół godziny i sądziłam, że wszyscy jesteśmy tak zmęczeni, że zdejmiemy jedynie kurtki, a potem legniemy na materacu rozłożonym w salonie (dzięki Jane!)… 

Okazało się, że było zupełnie inaczej 😅

Myśmy byli podekscytowani nowym miejscem, a dzieciakom się najwyraźniej udzieliło, bo pomimo tego, że na zegarku mieliśmy po 23.00, nagle wszyscy się rozbudzili. 

Starsza zaczęła skakać po materacu, bo… Cóż, mamy w domu taką zasadę: ‘Nie wolno skakać po łóżku, a jedynie po materacu‘, więc zaczęła ją wcielać w życie. Młodszej za to bardzo się spodobała balustrada schodów i non stop kukała na mnie między jej szczeblami. Mężu zaczął ogarniać w której wcześniej zamówionej paczce jest, a ja zaczęłam rozparcelowywać zakupioną wcześniej spożywkę z toreb i ustalać co gdzie będzie.

Baterie zaczęły nam się wyczerpywać jakieś dwie godziny później, więc Mężu zrobił ciepłą kąpiel dla dziewczynek, a po ogarnięciu się też i rodziców, wszyscy zgodnie poszliśmy spać.

Nareszcie… Dobranoc, Kanado 🇨🇦

#PotwornaPrzeprowadzka – Część I – Jak nie wyjechaliśmy do Kanady

Jak przeprowadzić się za granicę z dwójką małych dzieci w czasie pandemii? 

– Historia prawdziwa – 

Część I. Jak nie wyjechaliśmy do Kanady


To był ambitny plan. Można by powiedzieć nawet, że cholernie ambitny.

Samo porywanie się na przeprowadzkę za granicę (i to na zupełnie inny kontynent, za ocean) wymaga dużych przygotowań. Jeśli dołożyć do tego jeszcze przeprowadzkę z dziećmi to zaczyna się robić troszkę bardziej skomplikowanie. A jeśli są to małe dzieci, w wieku niecałych dwóch i czterech lat to już w ogóle może być dość trudne. Jednak jeśli dorzucimy do tego jeszcze przeprowadzkę w czasie pandemii, to zaczyna się robić prawie niewykonalne… 

Kto się pisze na taki scenariusz?

My

W końcu do odważnych świat należy, nie? 

Historia jest trochę z cyklu #gorzkieżale, ale troszkę też #zżyciawzięte i w sumie to #happyend. Starałam się przedstawić to w takim nieco skrócie telegraficznym, bo a nóż-widelec się komuś przyda (kto wie? 🤷‍♀️).

Także jeśli jesteście ciekawi jak to w naszym przypadku wyglądało… to miłej lektury! 😊

* * *

ETAP I: Marzenia 

Nigdy z mężem nie byliśmy w Kanadzie. Widzieliśmy o niej filmy, videoblogi, zdjęcia i artykuły. Nie mamy pojęcia jak tam tak naprawdę wygląda życie, ale zakochaliśmy się w tym co widzieliśmy. Postanowiliśmy – przeprowadzimy się tam kiedyś.

Aż pewnego dnia nadarzyła się okazja.

ETAP II: Możliwość relokacji

W grudniu 2019 roku Mężu dostał możliwość wzięcia udziału w rekrutacji do jednej z kanadyjskich firm z branży IT. W połowie lutego dostał ofertę pracy na naprawdę fajnych warunkach w okolicy Vancouver. Według umowy z końca lutego, od kwietnia miał pracować dla nich zdalnie, a na początku czerwca – na miejscu.

https://mamowypotwor.pl/wp-content/uploads/2021/01/800px-North_Vancouver_201807-1.jpg

Wtedy jeszcze wydawało się, że wszystko jest kwestią odpowiedniej organizacji.

ETAP III: Kupno biletów lotniczych, tłumaczenie dokumentów składanie wniosków w urzędzie imigracyjnym

W połowie marca kupiliśmy bilety (Condor) na czerwiec, zebraliśmy większość papierów, przetłumaczyliśmy, zaczęliśmy składać odpowiednie wnioski. Niestety poprzedni pracodawca zmitrężył i dość późno dostarczył referencje. O kilka dni za późno.

Pandemia zaczęła się rozkręcać. 

ETAP IV: Wizyta w kanadyjskim punkcie imigracyjnym (IRCC) w Warszawie 

Wniosek o pozwolenie na pracę złożyliśmy ostatnim rzutem na taśmę, na dwa dni przed zamknięciem punktu imigracyjnego (IRCC), na początku kwietnia. Nie udało nam się więc dostarczyć im biometryki i… Czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy.

Poszła informacja, że urząd jest zamknięty do końca kwietnia. Zinterpretowaliśmy to jako zielone światło i w tym samym czasie zaczęliśmy szukać nowego lokum. Znaleźliśmy świetne miejsce – ładny dom z dużym podwórkiem i garażem, w bezpiecznej okolicy, blisko parku i placu zabaw. Zmieściliśmy się w zakładanych widełkach czynszu, a Mężu miał do pracy dość blisko. Pozostawało czekać na otwarcie punktu imigracyjnego, a że pierwsza fala koronawirusa zaczęła przechodzić, byliśmy dobrej myśli.

Wtedy jednak nastąpił niespodziewany zwrot akcji… W połowie maja dostaliśmy informację, że nasz lot został odwołany, a punkt IRCC w Warszawie pozostanie zamknięty do odwołania. 

I tak… nie wyjechaliśmy za granicę. 😒

Pieniądze za mieszkanie przepadły, a za lot dostaliśmy… voucher (ważny przez 2 lata). 

Nie poddaliśmy się jednak. O, nie! 

Plan przeprowadzki przeszedł w stan uśpienia.

Pod koniec czerwca przyszło info, że w lipcu będzie otwarty punkt wizowy w stolicy. Udało nam się zapisać na termin gdzieś w połowie miesiąca. 

Swoją drogą wizyta w IRCC była sprawniejsza niż mogłoby się to wydawać. Krótka ankieta i pobieranie odcisków palców zajęły nam (obojgu) może z 15 minut… 

Ponieważ tak błyskawicznie nam to poszło to optymistycznie założyliśmy, że może udałoby się najpóźniej we wrześniu dostać do Vancouver, bowiem aplikacja męża miała być rozpatrywana w trybie przyspieszonym (ok. 2 tygodnie).

Pierwsze otrzeźwienie przyszło chwilę później, gdy okazało się, że pierwsze loty z Condora są planowane na… połowę października. Nie bardzo chcieliśmy się z tym pogodzić, zaczęliśmy szukać jakiegoś alternatywnego przewoźnika. Wtedy jednak nastąpiło drugie otrzeźwienie – kilka dni później dostaliśmy potwierdzenie z kanadyjskiego oddziału IRCC, że wniosek wpłynął, a w nim informację, że ze względu na pandemię i przestój w przyjmowaniu wniosków, czas oczekiwania na rozpatrzenie podania to minimum 7 tygodni (a więc połowa września). Czekaliśmy więc znowu…

ETAP V: Oczekiwanie na decyzję ws. pozwolenia na pracę

Minął sierpień, wrzesień, a tu nic. W międzyczasie wyszła na jaw jeszcze jedna bardzo interesująca kwestia.

Okazało się, że do Kanady mogą zostać wpuszczeni tylko ci, którzy mają pozwolenie na pracę, a więc – uwaga – dzieci nie mogłyby z nami jechać (sic!). Pytaliśmy o poradę prawnika imigracyjnego i ten poinformował nas, że jest jeszcze pewne wyjście. Jest bowiem taka możliwość, żeby napisać list z prośbą o pozwolenie wjazdu dla dzieci z racji tego, że… jesteśmy rodziną.

Najpierw jednak musiało przyjść pozwolenie na pracę. 

Przyszło. W połowie października, no ale nic to. 

ETAP VI: Wniosek o pozwolenie na wjazd do Kanady dla tych, którzy nie mają work permit 

Teraz nadeszła kolej na listy z pisemnym zezwoleniem na wjazd do Kanady. W toku sprawy okazało się jednak, że ja również nie będę mogła wjechać na teren kraju klonowego liścia, bo ubiegam się o otwarte pozwolenie na pracę, a nie do konkretnej firmy. A więc i ja muszę pisać list pt. ‘proszę, wpuśćcie mnie, bo jestem bardzo z mężem związana‘. 😉

Napisane, wysłane, odpowiedź miała przyjść w ciągu 2-3 tygodni. Przyszła w połowie listopada (a więc nieco później), ale pozytywna (jupi!). Problem w tym, że tylko dla dzieci. Ja nie miałam nic – ani odmowy, ani potwierdzenia. Co robić?

Po kilku dniach panicznego sprawdzania skrzynki wysłaliśmy ogólne zapytanie jeszcze raz, tłumacząc że dzieci już coś mają, ja zaś nic, a czas leci… Tu warto nadmienić, że takie listowne pozwolenie jest ważne 3 miesiące, po tym czasie proces trzeba zaczynać na nowo… Na szczęście kolejnego dnia – jest! Udało się. Jest komplet. Możemy jechać! 🎉

ETAP VII: Ponowne kupienie biletów lotniczych i poszukiwanie lokum

Z racji tego, że do Świąt został miesiąc stwierdziliśmy, że spędzimy je w Polsce, z rodziną. Tak się złożyło, że szczęśliwie-nieszczęśliwie rodzice i teściowie przechorowali covid-19 niskoobjawowo na przełomie października i listopada, więc mogliśmy się czuć względnie bezpiecznie. W międzyczasie wykupiliśmy więc bilety lotnicze (tym razem Lufthansa) na koniec stycznia, podpisaliśmy umowę z pośrednikiem najmu naszego mieszkania w Gdańsku i zaczęliśmy poszukiwania lokum w okolicy Vancouver. Głównie sprawdzaliśmy craigslist, ale także kijiji i inne strony, które podpowiadała nam wyszukiwarka google, jednak cóż… Tu pojawiły się schody.

Do dziś nie mamy pojęcia czemu tak długo to szło, ale albo potencjalni landlordowie (właściciele mieszkań na wynajem) nie polubili słowiańsko brzmiących nazwisk, albo po prostu mieliśmy pecha, ale przez pierwsze 3 tygodnie udało się zorganizować tylko jedno oglądanie mieszkania, które okazało się zdecydowanie mniejsze niż na zdjęciach. Pech chciał, że kolejne dwa również były za małe albo cieszyły się zbyt dużym powodzeniem i ktoś inny zwijał nam je sprzed nosa.

Dopiero gdy zaczęliśmy przeglądać strony konkretnych firm wynajmujących mieszkania, udało się znaleźć coś dla nas… Niestety dopiero po 5 tygodniach poszukiwań i lekkim obniżeniu standardów, jakich spodziewaliśmy się po mieszkaniu. Sądzimy też, że pomogło nieco pochodzenie, bo właścicielka nowego lokum wydaje się być albo Ukrainką, albo Litwinką, więc jakoś tak udało nam się dogadać 😉

Wydawało się, że wszystko załatwione.

ETAP VIII: Jeszcze jedno kupowanie biletów?!

Nagle na kilka dni przed Świętami kolejny zwrot akcji… Wariant angielski uderzył i rykoszetem oberwało się i nam. Odwołany lot. Na szczęście wtedy udało się odzyskać pieniądze i kupić kolejny lot (teraz z kolei w KLM) na zbliżony termin. Ale ile było nerwów przez to, to tylko my wiemy…

ETAP IX: Dopilnowanie szczegółów 

Początek stycznia to było dopinanie wszystkiego:

  • ponowny kontakt z firmą od przeprowadzki,
  • oddawanie i sprzedawanie rzeczy,
  • ostatnie pożegnania z rodziną i znajomymi,
  • załatwienie testów PCR (warunek wpuszczenia na pokład samolotu i na terytoria Kanady to negatywny wynik testu sprzed nie więcej jak 72 godzin),
  • organizacja posiłków z tego, co jest w lodówce (aby jak najmniej jedzenia trzeba było wyrzucić), 
  • ogranięcie aplikacji ArriveCAN, z której wyciąg trzeba pokazać na granicy i w której trzeba meldować się na obowiązkowej kwarantannie na przyjeżdżających, 
  • zorganizowanie transportu na lotnisko dla 2 dorosłych, 2 małych dzieci, 4 bagaży rejestrowanych (dużych), 4 bagaży podręcznych, 2 fotelików samochodowych i 1 wózka.
No to wszystko załatwione i dopięte na ostatni guzik. Można by pomyśleć, że teraz najciekawsze nadal przed nami – lot samolotem z tym wszystkim 😱
Wtedy jednak przyszło coś, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy… Niestety jeszcze jeden, ostateczny zwrot akcji. 
ETAP X: Komplikacje

Informacja z prasy – linia lotnicza KLM ma zawieszać połączenia od dnia, w którym mamy termin wylotu. Jednak sprawdzamy lot na 3 dni przed – wszystko jest okej, planowany odlot o czasie.
Także na spokojnie pakujemy nasze rzeczy wraz z firmą od przeprowadzki i zostajemy w prawie pustym mieszkaniu, ale to mała niedogodność, bo przecież za dwa dni mamy lot, co nie?
Kolejnego dnia dogadujemy z konsultantem kwestię posiłków dla dzieci i wybieramy miejsca. Następnego z kolei robimy check-in i wciąż wszystko gra.
I nagle – SMS, na 10 godzin przed odlotem. Parafrazując:
Uprzejmie informujemy, że od jutra wszyscy przylatujący do Amsterdamu muszą posiadać negatywny wynik testu PCR na obecność COVID-19 (wykonany na nie więcej niż 72 h przed lotem) ORAZ negatywny wynik szybkiego testu antygenowego na obecność COVID-19 (wykonany na nie więcej niż 4 h przed lotem). Dotyczy to wszystkich lotów, także przesiadkowych.
Sorry, moi mili, ale pozamiatane!
Bo chyba łatwo sobie wyobrazić, że o godzinie 19.40 nie ma takiej możliwości, żeby znaleźć kogokolwiek, kto mógłby wykonać nam taki test z dnia na dzień. W sobotę. W godzinach 2.30-5.00 rano… Naprawdę, uruchomiliśmy wszystkie kontakty jakie tylko były możliwe i dowiedzieliśmy się, że:
– test antygenowy można wykonać na zlecenie lekarza POZ  lub prywatnie, od poniedziałku do piątku przeważnie w godzinach 8.00-17.00 po wcześniejszej rejestracji,
– test może być wykonany przy przyjęciu do szpitala na SORze lub nawet w karetce, ale wszystko musi być robione wg procedur, pracownicy są rozliczani z ilości i celu wykonanych testów, bo są wykonywane kontrole i rozliczane kasy fiskalne,
– test może zrobić tylko przeszkolony do tego personel w określonym stroju, posiadający odpowiednie kwalifikacje i doświadczenie oraz na określonym sprzęcie.
Naprawdę nie mam pojęcia jak to się stało, ale udało nam się znaleźć krewną znajomej, która pracuje w szpitalu i ma kontakt w laboratorium wykonującym takie testy. Zapewniła nas, że jeśli znajdziemy osobę, która będzie mogła pobrać od nas próbki do badań, to ona osobiście dopilnuje, że wyniki dostaniemy na cito. Dostaliśmy nawet telefon kontaktowy do pielęgniarki, która mogła do nas przyjechać!
Problem polegał na tym, że była godzina 22.30 i nie mogliśmy się do niej dodzwonić, choć próbowaliśmy kilka razy i to nie tylko my…
Oprócz tego sprawdzaliśmy też jeszcze inne sposoby, szukaliśmy innych ludzi, którzy mogliby pobrać próbki, ale niestety… Poddaliśmy się o godzinie 1:20 😞

I tak nie wyjechaliśmy do Kanady po raz kolejny…
* * *
Nie trwóżcie się jednak, Drodzy Czytelnicy, bowiem jak wspomniałam, historia ta ma happy end…
Ale jak się skończyła, tego dowiecie się już w kolejnym wpisie 😉

Zarobiona

Jejku… Mam tyle rzeczy do ogarnięcia, że nie wiem w co ręce włożyć i mam wrażenie, że powoli zaczynam się już gubić 😵

W naszym życiu zapowiadają się spore zmiany (o tym za jakieś 2 tygodnie zapewne). W związku z tym trzeba zrobić tak strasznie dużo, że wręcz przerażająco dużo.

Całe przedsięwzięcie wcale nie należy do prostych, a więc wszystko trzeba dobrze ogarnąć i dopiąć na ostatni guzik – tak, aby zarówno nam, jak i dzieciom było jak najłatwiej przyzwyczaić się do nowej sytuacji.

Trzymajcie kciuki, żeby wszystko się udało! 😉

Szampon

Mam wujka, który włosów ma na tyle niewiele i tak krótko obciętych, że nie sądzę, abym przesadziła określając jego fryzurę jako ‘łysą’. Jakiś czas temu temu zaczęłam się zastanawiać jak wygląda pielęgnacja głowy w jego przypadku. Używa szamponu? A można się mydła albo żelu pod prysznic?

Odpowiedź, cóż… okazała się być o wiele bardziej zaskakująca 😛

Nie drap…

Tak się ostatnio zastanawiałam jakim zwierzęciem mógłby być Nowy Rok 2021 i jakieś takie mam wrażenie, że kotem.

Miniony rok 2020 zdecydowanie był psem. Niestety bezpańskim i z wścieklizną. Takim, który obsikał wszystkie płoty dookoła, narobił ci na wycieraczkę, zagryzł pupila sąsiadów i pogryzł niejedną osobę… 

Oj, ciężki to był rok, naprawdę ciężki. 

Za to nowy? Hmm… Ciężko powiedzieć jaki będzie. Dlatego kot wydaje mi się idealną inkarnacją.

Z jednej strony 2021 może być miły, połasić się o nogi, wskoczyć ci na kolana i trochę pomruczeć…. Z drugiej zaś, może na ciebie naprychać, narobić do butów albo na poduszkę, a nawet wskoczyć na twarz i wydrapać oczy…

Cholera wie, czego można się po nim spodziewać 🤷‍♀️

Miejmy nadzieję, że to będzie taki miły, kochany mruczek 😊

Zdrowych Świąt Bożego Narodzenia!

Tak, tak, przede wszystkim zdrowych Świąt! Myśmy się pochorowali, bo Starsza w zeszłym tygodniu przyniosła z przedszkola jakieś choróbsko paskudne, przed którym ustrzegła się tylko babcia, a wszystkich pozostałych ścięło z nóg. Więc kichamy, smarkamy i jakoś tam, mimo wszystko, próbujemy się na te Święta przygotować… Trzymajcie kciuki, żeby udało się chociaż barszcz i pieróg zrobić! 😉

Także no, żeby nie było, że nie ma życzeń – to jeszcze raz:

Zdrowych, wesołych Świąt Bożego Narodzenia, spędzonych z tymi, których najbardziej kochamy oraz spokojnego Nowego 2021 Roku oraz żadnych nieprzyjemnych niespodzianek życzę i Wam, i sobie.

Samych przyjemności! 

#PotwornaKuchnia – Łaciaty murzynek

Jakiś czas temu miałam ochotę na sernikobrownie, ale z braku twarogu sernikowego i posiadania niezbyt dużych ilości czekolady, powstał łaciaty murzynek. Przepis jest na tyle prosty, że nawet początkujący cukiernicy sobie z nim poradzą 😉

Łaciaty murzynek w polewie czekoladowej

Składniki:

  • masa kakaowa:

–  3 szklanki mąki (pszenna lub orkiszowa) 

– ⅓ szklanki cukru + 1 łyżka miodu (ewentualnie ½ szklanki cukru) 

– 2 łyżeczki sody oczyszczonej

– 3 łyżki kakao 

– 1 łyżeczka cynamonu

– 2 szklanki maślanki (ewentualnie 1 ½ szklanki jogurtu i ½ szklanki mleka) 

– 2 czubate łyżki musu jabłkowego, powideł lub dżemu

– ½ szklanki oleju

  • masa serowa:

– 250 g twarogu półtłustego lub tłustego

– 2 jajka (osobno białka i żółtka) 

– 1 łyżka słodziwa (np. miód lub cukier) 

– 1 łyżka mąki pszennej 

– 1 łyżka mąki ziemniaczanej

  • polewa typu ganache:

– 200 g śmietanki (najlepiej gęsta 30%)

– 100 g czekolady (wedle upodobania)

Przygotowanie:

Przygotować masę kakaową: W misce wymieszać wszystkie suche składniki poza sodą. Dodać 1 ½ szklanki maślanki, a w pozostałej ½ szklanki wymieszać dokładnie sodę i dodać do miski. Dodać olej i dokładnie wymieszać. Dodać powidła i wymieszać.

Przygotować masę serową: W misce rozgnieść twaróg przy pomocy widelca, dodać słodziwo i obie mąki. Białka oddzielić od żółtek. Żółtka dodać do masy serowej i wymieszać. Białka ubić na pianę i połowę dodać do masy serowej, wymieszać dokładnie. Następnie dodać resztę piany do masy serowej i delikatnie wymieszać, żeby nie straciła mocno na puszystości.

Przygotować ciasto: Dno średniej wielkości tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Do formy wlać połowę masy kakaowej. Następnie zrobić kilka kleksów z masy serowej i kilka kleksów z masy kakaowej – postępować tak aż obie masy się skończą.

Gotowe ciasto włożyć do piekarnika rozgrzanego do 175°C i piec przez ok. 50 minut (z termoobiegiem).

Po wystudzeniu można udekorować polewą ganache:

W tym celu podgrzać w rondelku śmietankę i gdy tylko zacznie wrzeć, od razu zdjąć z palnika i dodać połamaną na kawałki czekoladę, odstawić na ok. 5 minut i dokładnie wymieszać, wystudzić. Przestudzoną polewą posmarować ciasto i odstawić do lodówki do stężenia (na około 1-2 godziny).