Mamo, piesek!


Młodsza powoli, powoli zaczyna coś tam sobie gadać. Coraz częściej nawet brzmi to jak pewna namiastka zdania. Oczywiście tylko dla mnie 😅

Świetnie sobie zdaję sprawę, że nie można jej nazwać komunikatywną. Do przedszkola raczej bym jej jeszcze nie posłała z takim ‘słownictwem’ 😋

Zgaduję więc, że nie każdy się domyśli co Młodsza miała tutaj na myśli. Tłumaczenie powyższego to:

Mamo, spójrz! Piesek ze swoją panią.

Nie mam pojęcia, dlaczego akurat pani jest mamą, ale mam pewną teorię – dla Młodszej właściciele psów dbają o nie jak o swoje dzieci, dlatego poniekąd są ich rodzicami 😉

Poczytasz mi, mamo?

Moje dzieci zdecydowanie za bardzo lubią książki 😅

Bardzo często przychodzą do mnie, trzymając książeczkę (albo kilka) i proszą, żeby im poczytać. Młodsza to wręcz się tego domaga i okrutnie złości, gdy jej tłumaczę, że akurat robię obiad i nie dam rady… Zaś gdy skończę czytać jedną, to zaraz biegną po drugą. Moje małe moliki 😉

Życzenia wielkanocne :)

Idą Święta, idą Święta,

każda buzia uśmiechnięta… 🎵

W tym roku niestety nie uraczę Was rysunkowymi życzeniami, bo z racji Wielkanocy spędzanej poza granicami Polski jesteśmy urobieni po pachy – sernik, babka i żurek same się w końcu nie zrobiły, nie? 😉

Mimo to udało mi się znaleźć chwilę na napisanie krótkiej notki, także pozwolę sobie złożyć Wam, drodzy Czytelnicy, najserdeczniejsze życzenia świąteczne:

Zdrowych, spokojnych Świąt Wielkanocnych, pełnych poczucia szczęścia i radości, którą można podzielić się z bliskimi. ❤️

Niech Zmartwychwstały Pan przepełni nas nadzieją i obdarzy pogodą ducha, a chwile z najbliższymi dostarczą samych powodów do uśmiechu. 🌷

Trzymajcie się kochani i wesołego Alleluja! 🐣

#PotwornaKuchnia – Tarta sernikowo-orzechowa (a la snickers)

Dziś mam dla Was coś słodkiego, specjalnie dla miłośników kajmaku, orzeszków ziemnych i czekolady. Na myśl może tu przyjść smak batoników typu snickers i faktycznie, to właśnie one były moją inspiracją 😉

Tarta sernikowa jest naprawdę szybka w wykonaniu. Jedyny mankament to oczekiwanie na tężenie deseru, choć tak naprawdę nie zajmuje to dłużej niż 2 godzinki, więc można się poświęcić 😋

Ma chrupiący ciasteczkowy spód, ciekawy orzechowy smak i niezwykle kremową teksturę, a nie używamy tu zupełnie żelatyna. Zainteresowanych zapraszam do przeczytania przepisu i spróbowania swoich sił w kuchni 🙂


Tarta sernikowo-orzechowa (a la snickers)


Składniki:

  • spód:

– 100 g herbatników pełnoziarnistych lub ciastek typu digestive

– 40 g masła 

– 2 garści migdałów w płatkach (opcjonalne) 

  • nadzienie:

– 400 g serka kremowego typu philadelphia lub twarogu sernikowego 

– 3 czubate łyżki masła orzechowego 100% gładkiego

– 1 czubata łyżka masła orzechowego 100% z kawałkami orzechów 

– 60 ml dulche de leche lub 3 czubate łyżki gęstego kajmaku (masy krówkowej) 

– 250 ml śmietanki 30%

– 60-80 g białej czekolady (w zależności od gęstości użytego sera i preferowanej słodkości masy) 

  • wierzch:

– 40 ml dulche de leche lub 2 czubate łyżki gęstego kajmaku (masy krówkowej) 

– 2 garści orzeszków ziemnych niesolonych

– 100 ml śmietanki 30%

– 50 g czekolady mlecznej lub deserowej


Przygotowanie:

Przed przygotowaniem warto serek kremowy (lub twaróg sernikowy) ocieplić do temperatury pokojowej. 

Przygotować spód: W moździerzu (lub przy pomocy wałka) mocno pokruszyć ciastka – na malutkie kawałki, ale nie na pył. W małym garnuszku roztopić masło, zdjąć z palnika i dodać ciastka oraz połamane w dłoniach migdały (można też użyć moździerza). Wymieszać do połączenia się składników w jedną masę i wyłożyć na spód średniej formy do tarty. Wyrównać dłońmi lub łyżką i – po ochłodzeniu do temperatury pokojowej – włożyć do lodówki (na czas przygotowania nadzienia wystarczy). 

Przygotować nadzienie: Białą czekoladę umieścić w małym naczyniu żaroodpornym ustawionym nad rondelkiem z gorącą wodą i rozpuścić w kąpieli wodnej. Odstawić do przestudzenia. 

Przygotować dwie miski – dużą i mniejszą. W mniejszej ubić mocno schłodzoną śmietankę na bitą śmietanę.

Serek/twaróg przełożyć do dużej miski (serek warto pokroić na mniejsze kawałki). Przy pomocy miksera utrzeć na krem, dodając podczas miksowania masło orzechowe i dulche de leche (kajmak). Spróbować masy i w razie potrzeby dodać jeszcze jedną łyżkę masła orzechowego.

Do masy serowej domieszać bitą śmietanę, a następnie dodać przestudzoną białą czekoladę i całość dokładnie wymieszać. Gotowe nadzienie wyłożyć na ciasteczkowy spód.

Wstawić do lodówki do stężenia. Około pół godziny powinno wystarczyć, żeby można było przygotować wierzch tarty.

Przygotować wierzch: Śmietankę wlać do garnuszka, doprowadzić do wrzenia i zdjąć z palnika. Dodać połamaną na kawałki czekoladę i odstawić na 2-3 minuty. Wymieszać dokładnie do otrzymania gotowej polewy. Odstawić do przestygnięcia.

Część orzeszków odłożyć do dekoracji, pozostałe połamać w moździerzu na kawałki. 

Schłodzoną tartę wyjąć z lodówki. Wierzch polać dulche de leche (kajmak warto nieco podgrzać, aby go upłynnić) i obsypać kawałkami orzeszków. Na wierzch wyłożyć polewę czekoladową. Ozdobić odłożonymi wcześniej orzeszkami.

Schłodzić w lodówce do całkowitego stężenia (niecałe 2 godziny powinny wystarczyć).


Ciasto jest dość słodkie, więc polecam podawać je do małej czarnej ☕

#PotwornaPrzeprowadzka – Część V – Szpital

 Jak przeprowadzić się do Kanady wraz z dwójką małych dzieci w czasie pandemii…

i nie zwariować? 

Część V. Szpital

 

Kto by pomyślał, że przydarzy się nam coś takiego… Sądziliśmy, że wykupienie ubezpieczenia podróżnego, zawierającego także pokrycie kosztów ewentualnego pobytu w szpitalu, to tylko formalność, z której na pewno nie skorzystamy. Jakże się pomyliliśmy w naszych szacunkach…

* * *

Uwaga praktyczna:

Kiedy decydujesz się na przeprowadzkę do Kanady musisz wiedzieć, że będziesz mieć prawo do korzystania z publicznej służby zdrowia podczas swojego pobytu w tym kraju. Jednak nie od razu.

Medical Service Plan (MSP) w Kolumbii Brytyjskiej obejmuje wszystkich (oprócz studentów z zagranicy) po 3 miesiącach od przyjazdu. Bezpiecznie jest więc wykupić kompleksowe ubezpieczenie (załatwiające kwestie zdrowotne, NNW, podróżne itd.) jeszcze przed przyjazdem do Kanady. Tak też zrobiliśmy i my. Na naszym własnym przykładzie – zdecydowanie warto.

* * *

Słoneczna pogoda mieszała się z zachmurzony i dniami, ale nie padało, więc korzystaliśmy z okazji i jak tylko była możliwość i chęci – wychodziliśmy na spacery. Czy to tylko ja z dziećmi, czy też wszyscy razem, tak czy inaczej – zażywaliśmy świeżego powietrza, żeby wzmocnić trochę organizm po dwutygodniowej kwarantannie. Bo cóż, nie oszukujemy się, przez siedzenie w domu, odporności się nie da za bardzo zbudować 😋

Niestety okazało się, że dziewczynkom kwarantannowy spadek odporności dał w kość nieco bardziej niż nam.

Na początku sądziłam, że Młodszej idą zęby i dlatego jest taka marudna, a stan podgorączkowy tylko mnie w tym utwierdził, jednak gdy trzy dni później jej przeszło, a zaczęła chorować Starsza już wiedziałam… Trzydniówka.

Wirus na szczęście nie był zbyt groźny, nie dawał żadnych innych efektów oprócz kiepskiego samopoczucia, senności i gorączki, więc gdy Starszej polepszyło się w piątkowy poranek byłam spokojnej myśli. Potem jednak zaczęła marudzić przy obiedzie. Twierdziła, że boli ją brzuszek i leciała do łazienki, żeby spróbować zrobić siusiu.

W sobotę zrobiła się jeszcze bardziej marudna i zupełnie nie chciała jeść. Nic. Kompletnie. Udało mi się ją zmusić do przełknęcia połowy jej zwykłej porcji jogurtu podczas oglądania bajki, ale nic poza tym. Obiadu nie chciała wcale. Rzadko kiedy sięgała po kubek z piciem, ale ja skupiłam się na niejedzeniu… Gdy na podwieczorek z trudem zjadła kilka łyżeczek kaszki mannej na mleku, zaczęliśmy się porządnie niepokoić. Obserwowaliśmy ją, ale wydawało się być w porządku, względnie miała dobry humor. Problem pojawiał się podczas jedzenia. Kiedy w niedzielę rano Starsza powiedziała, że jest głodna i chce zjeść kaszkę, ucieszyłam się. Podałam ją miseczkę. Wzięła do ust łyżeczkę, a ja zaczęłam liczyć.

Dziesięć sekund.

Tyle trwał uśmiech na jej twarzy, który zamienił się nagle w grymas bólu. Złapała się za brzuch i zaczęła płakać. Poprosiła, żeby znowu puścić jej bajkę, zgodziłam się.

Sytuacja zaczęła się robić mocno niepokojąca. Zamiast się poprawiać, mieliśmy wrażenie, że jej się pogarsza. W pewnym momencie, podczas obiadu, który ledwo tknęła, mocno się zestresowała jedzeniem, pojawił się znajomy ból brzucha oraz ślinotok, który doprowadził do wymiotów.

Zastanawialiśmy się co robić. Udało nam się umówić na wizytę prywatną do lekarza. Niestety ze względu na to, że kilka dni wcześniej miała gorączkę dostaliśmy telefon. Poinformowano nas, że chcą przede wszystkim chronić swoich pracowników i nie zobaczymy się z lekarzem osobiście, wizyta odbędzie się za pomocą teleporady.

Noż cholera jasna! Teleporada za 180 dolarów?! 😠

No ale spokojnie, spokojnie, tu przecież o dziecko chodzi. O dziecko, które od dwóch-trzech dni je bardzo niewiele. Wystraszyliśmy się, ale ponieważ jeszcze było dość stabilnie i sytuacja nie zagrażała życiu zdecydowaliśmy się nie dzwonić po karetkę. Czekaliśmy więc na wizytę.

Na kolację znowu była powtórka z rozrywki. Dwie szybko przełknięte łyżeczki jogurtu naturalnego i ból… Zaczęliśmy więcej myśleć, analizować objawy. W pewnym momencie wpadłam na pomysł, że być może Starsza coś połknęła, bo ewidentnie wyglądało to tak, jakby ten przełknięty posiłek fizycznie przesuwał to hipotetyczne ciało obce!

Wpisałam wieczorem w neta hasło i czytam: osłabienie, ból brzucha przy połykaniu, częste oddawanie moczu, ślinotok. No kurczę, wychodzi, że chyba faktycznie coś połknęła! Tylko co?

Magnes! – pojawiła się myśl. – Cholera jasna, magnes pewnie, bo przecież pięć dni wcześniej przyszła paczka z artykułami biurowymi i dziewczynkom się spodobała zabawa magnesami. Nie pilnowałam ich wystarczająco dobrze! 😩

Na opakowaniu była liczba sztuk, a na lodówce był dodatkowo jeszcze jeden. Szukamy oboje i nie ma, jednego brakuje.

Oczami wyobraźni już widzę poparzone od pola magnetycznego wnętrzności mojego dziecka i kalam się za moją nieuwagę, ale wtedy Mężu znajduje brakującą sztukę pod kanapą… Uff… Więc to nie magnes. Bogu dzięki!

Hmm.. No to co? Może jednak nic nie połknęła?

Poszliśmy spać. Rano Starsza ma całkiem dobry humor, uśmiecha się. Nie chcę iść siusiu, ale jest głodna. Ma ochotę na banana. Uśmiech ha się szeroko do Męża, gdy ten jej go obiera. Jeden gryz, nic, ulga. Drugi gryz i trzeci, no i nagle ból.

Nie mogę, po prostu nie mogę. Nie czekam na tę głupią wizytę lekarską przez telefon! Mam to w nosie, że praktycznie nie używałam angielskiego od studiów, muszę coś zrobić!

* * *

Dzwonię na emergency – 911!

Czekam chwilę, zgłasza się miła kobieta, mówię że córka ma problemy z połykaniem od dwóch dni i nie wiem co robić, miała wymioty i boli ją brzuch. Martwię się o nią. Kobieta zbiera ode mnie dane typu imię i nazwisko, adres i tłumaczy, że ona jest konsultantem, ale że ratownik może mi pomóc. Przekierowuje rozmowę. Odbiera kolejna miła i energiczna kobieta i od razu pyta:

Na jaki adres wysłać karetkę pogotowia?

Ej, hej, hola! – myślę sobie. – To okrutnie dużo kosztuje, a nie wiadomo czy na pewno potrzebna jest karetka.

Tłumaczę to operatorce, a ona mówi, że w takim razie lepi, żebym zadzwoniła na 811, tam pomagają w sytuacjach nie-nagłych. Dziękuję i dzwonię.

Zgłasza się kolejna miła pani, pyta mnie co się dzieje. Tłumaczę jej problem, zbiera dane i mówi, że niestety teraz wszyscy są zajęci, ale za jakieś 20-30 minut powinna się odezwać do mnie pielęgniarka, która spróbuje mi pomóc. Prosi, żebym została na linii. Słucham więc monotonnej muzyki, przerywanej komunikatem o tym, że jeśli potrzebuję nagłej pomocy mam się rozłączyć i zadzwonić na 911 albo mówiącym co robić w przypadku objawów koronawirusowych. Czekam jakieś 25 minut i słyszę kobiecy głos.

Pielęgniarka pyta mnie o imię i numer telefonu, na który mogłaby oddzwonić, gdyby nas czasem rozłączyło, a potem pyta co się dzieje. Tłumaczę, że niedawno się przeprowadziliśmy z Polski, że córka miała gorączkę i prawdopodobnie złapała jakiegoś wirusa, ale to minęło i czuła się dobrze, ale potem pojawiły się problemy z połykaniem, ślinotok, bóle brzucha itd. Słucha mnie uważnie i pyta czy ma się skontaktować z kimś, kto mógłby służyć za tłumacza (!), żebym wszystko zrozumiała, bo chciałaby zadać mi kilka pytań. Mówię, że chyba sobie poradzę, ale w razie czego dam jej znać, że nie rozumiem.

Zadaje mi kilka pytań o objawy i nagle pyta – czy jest taka możliwość, że Starsza mogła coś połknąć, zwłaszcza magnes lub baterię. Mówię, że niestety jest, ale na szczęście raczej nie coś niebezpiecznego. Wytłumaczyła, że objawy wskazują na ciało obce w żołądku i proponuje, żeby wprowadzić objawy do systemu, który zaproponuje dalsze postępowanie. Zgadzam się, robimy ten test i wychodzi, że prawdopodobnie jest to ciało obce, ale ponieważ nie ma krwi i nie jest to magnes czy bateria zaleca się leczenie w domu. Pielęgniarka jednak sugeruje, żeby jednak – ze względu na wiek dziecka – mimo wszystko udać się na pogotowie. Bardzo, bardzo dziękuję jej za pomoc.

Mała dygresja: Pomimo sytuacji jestem wdzięczna, że trafiłam na kogoś tak miłego, kto nie ofukał mnie ani nie skarcił, ale na spokojnie porozmawiał, wytłumaczył co robić. Raz w życiu musiałam dzwonić na pogotowie w Polsce i było to okropne doświadczenie, podczas którego zostałam skrzyczana, nazwana bezmyślną i po prostu się popłakałam, serio. Tutaj czułam, że ktoś faktycznie chce mi pomóc ❤️

Po rozmowie wytłumaczyłam Mężowi co się dowiedziałam i zaczęłam pakować Starszej mały plecak z piciem, kredkami i kolorowankami, a Mężu organizował transport do szpitala przez znajomych z pracy.

Ucałowałam ich oboje i pojechali na Emergency w Burnaby Hospital.

* * *

Szpitalną procedurę podczas pandemii opisał mi Mężu, więc przekażę dalej jego relację.

Przed wejściem do szpitala jest pomiar temperatury i pytanie o to czy aktualnie występują jakiekolwiek objawy COVID-19. Jeśli wszystko jest w porządku i nie ma się objawów, personel prosi o zdjęcie własnej maseczki i podaje nową, a później dezynfekuje ręce.

Po wejściu do środka budynku i chwili oczekiwania podchodzi się do okienka “Triage“, gdzie po raz pierwszy zbierane są dane osobowe i przeprowadzany jest ogólny wywiad lekarski. Ponadto personel mierzy ciśnienie, puls, saturację krwi (to tez częściowo związane z COVID) oraz pyta o objawy i o BC Health number/card.

W przypadku osób, które nie są objęte MSP, są przyjezdne i posiadają tylko ubezpieczenie podróżne (lub nie) procedura jest nieco inna. Wówczas, tak jak w naszym przypadku, trzeba poczekać na wywołanie z okienka “Reception/Cash desk“. Czeka się wtedy w poczekalni, a po wywołaniu personel prosi o wypełnienie danych typu adres zamieszkania w Kanadzie, adres polski, numer telefonu, imię, nazwisko itp. Wtedy też skanują paszport oraz work permit i ewentualne ubezpieczenie (jeśli się takowe posiada). Po dopełnieniu formalności dostaje się opaskę, mówiąca o tym, że jesteś pacjentem.

W naszym przypadku jeszcze raz trzeba było podejść do “Triage“, żeby dokończyć wywiad, po czym skierowano nas dalej.

Gdy ma się już opaskę i przejdzie przez cały proces ‘segregacji pacjentów’, przechodzi się na inny koniec pomieszczenia, gdzie jest już oczekiwanie na przyjęcie. W tym miejscu siedzą osoby z różnymi kolorami opasek na rękach, w zależności od stanu pacjenta.

Po dłuższej chwili oczekiwania (w takim jak nasz przypadku) przez drzwi wychodzi personel wywołuje pacjenta, prowadzi do ER ROOM i tam ma się już bezpośredni kontakt z lekarzem. Następuje wywiad lekarski, zbadanie pacjenta i zlecenie odpowiednich badań.

Generalne wrażenie jest bardzo pozytywne. Pełna profesjonalność i zarazem zwykła uprzejmość oraz chęć pomocy są tu obecne na każdym kroku.

Z tego co Mężu zdołał zaobserwować to w każdym momencie nawet dorosła osoba (a nie tylko dziecko) może poprosić o kogoś do pomocy, osobę do tłumaczenia lub po prostu do dotrzymania towarzystwa. Co najmniej kilka razy został zapytany czy czegoś nie potrzebuje, a gdy była pora obiadowa i Starsza miała dostać coś to jedzenia to pielęgniarki zapytały też i jego czy ma na coś ochotę. Także no nie da się ukryć – bardzo, bardzo mili ludzie tam pracują ☺️

* * *

A jak się skończyła nasza przygoda ze szpitalem? Koniec końców po ściągnięciu specjalnie dla Starszej pediatry z innego szpitala (!) i kilku badań moczu oraz krwi wyszło… odwodnienie.

Najprawdopodobniej przez gorączkę Starsza wypociła bardzo dużą ilość wody, a że dużo spała lub pół-przytomnie oglądała bajki, a ja nie pilnowałam przyjmowania płynów (w sensie nie patrzyłam jak i ile pije oraz nie przypominałam jej o tym co chwilę), to niestety się odwodniła. Dostaliśmy dla niej napój z elektrolitami (Pedialyte) i przykazanie, aby pilnować mocno, żeby piła co chwilkę małe ilości przez 2-3 dni.

Po pewnym czasie jej się poprawiło, chociaż cwaniaczek próbowała na nas kilkukrotnie wymusić powrót do szpitala, bo tak jej się podobała wizyta tam, serdeczność pielęgniarek i… szpitalne ciasteczka korzenne. 😉

Boli mnie brzuszek…

Niezły cwaniaczek nam tutaj rośnie… 🤨

Starsza zaczęła kumać pewne schematy typu:

jestem marudna i siostra też, a mama ma jakąś robotę, więc chętnie zgodzi się puścić mi bajkę

albo

jak jestem śpiąca i marudzę, ale jest późne popołudnie to mama da mi kawałek czekolady na pobudzenie, żebym nie zasnęła

i zaczyna je wykorzystywać na swoją korzyść, skubana.

* * *

Ostatnio mieliśmy małą przygodę, która stety-niestety zakończyła się w szpitalu (o tym w kolejnym poście). No i na tyle dobrze się tam Starszą opiekowali i dostała kilka ciasteczek korzennych, które bardzo jej smakowały, że zaczęła symulować po to, aby zabrać ją do szpitala 🤦‍♀️

Na szczęście w porę się zorientowaliśmy o co chodzi i dostała taki wykład na temat zmyślania i konsekwencji jakie się wiążą z wymuszaniem wizyty w szpitalu, że chyba się trochę przestraszyła. Może nie bardziej samego szpitala (i dobrze, bo nie powinna się go bać!), ale zostania tam samej, nie znając zbyt wiele angielskich słówek…

Chociaż po prawdzie to nie wiem ile z tego jej w głowie zostało, bo ostatnio słucha tak, że jednym uchem wlatuje, a drugim wylatuje. 🤷‍♀️

Serożerca

Młodsza naprawdę uwielbia ser żółty. Biały (twaróg) zresztą też.

Jak tylko ktokolwiek wyciąga ser z lodówki to zaraz woła:

Siej! Siej!

Ostatnio dorwała się do małej kostki mozzarelli, która leżała na stole zanim sprzątnęłam po obiedzie i zaczęła ją wcinać niczym taka mała myszka 😄

I jeszcze tak się ustawiła plecami do mnie, żeby nie było nic widać, cwaniaczek 😋

#PotwornaPrzeprowadzka – Część IV – Pierwsze wrażenia

 Jak przeprowadzić się do Kanady wraz z dwójką małych dzieci w czasie pandemii…

i nie zwariować? 

Część IV. Pierwsze wrażenia 


Dzień dobry, Kolumbio Brytyjska! Miło mi cię poznać. Wyglądasz nieco inaczej niż się spodziewałam. Ależ nie, inaczej w sensie pozytywnym 🙂

Pozwól, że wszystkim wytłumaczę… 

* * *

Deszczowa pogoda

Większość ludzi na wieść o tym, że przeprowadzamy się do Kanady wyobraża sobie syrop klonowy, piękne zielone lasy i śnieg. Najczęściej dużo śniegu ❄️

Kolumbia Brytyjska jest jednak inna. To najbardziej wysunięty na południe stan Kanady, znajdujący się nad Pacyfikiem. Okolica Greater Vancouver dodatkowo ma jeszcze dość charakterystyczne ułożenie geograficzne. 

Jest bowiem wciśnięta między pasma górskie North Shore Mountains (na północy) a zatokę Boundary Bay i cieśninę Strait of Georgia (oraz granicę z USA, na południu), a dodatkowo poprzecinana przez rzekę Fraser i jej liczne dopływy, której to dolina napiętnowana została przez liczne (mniejsze lub większe) wzgórza i jeziora. 

Wszystko to sprawia, że zatrzymują się tu na dłużej wilgotne masy powietrza, a bliskość oceanu pozwala na to, żeby nawet arktyczne powietrze ociepliło się dość znacząco. Przez co przeważnie nie ma co liczyć na śnieżną zimę, a lata są stosunkowo chłodne. Klimat jest więc dość wilgotny i cóż… Przez większą część roku pada deszcz 🌧️

Jednak z odpowiednim nastawieniem typu codziennie będzie padać, można się miło zaskoczyć, gdy kilka dni z rzędu nie tylko nie uświadczysz deszczu, ale wręcz powita cię słoneczko 😉

W tym roku nawet było (wg statystyk) nietypowo zimno, o kilka stopni mniej niż średnio o tej porze roku i ku naszemu zaskoczeniu spadło całkiem sporo śniegu, który utrzymał się prawie tydzień. Spokojnie można było rzucać się śnieżkami, porobić śniegowe aniołki czy ulepić bałwana! ⛄

Także wychodzi, że nie jest aż tak źle z tym deszczem. A w razie czego – kalosze, płaszcz przeciwdeszczowy, parasol i heja! ☂️

*

Pradawna przyroda

To jest coś niewyobrażalnego. Coś czego w Polsce nie uświadczysz tak po prostu. Może co najwyżej w parku narodowym czy parku krajobrazowym.

Dzika przyroda. Ale taka naprawdę dzika. Właściwie nietknięta przez człowieka.

Ot, przykład. Kawałeczek od naszego domu jest Squint Lake Park. Drzewo w parku upadło i tak sobie leży (jeśli nie zagradza zanadto ścieżki), po prostu. Nikt go nie usuwa. Na drzewie rosną jakieś pnącza, bluszcz, gruba warstwa mchu, ptaki zrobiły sobie tam gniazdo (półtora metra od ścieżki!), a po pewnym czasie w spróchniałym pniu tego powalonego drzewa wyrasta sobie nowe. W Polsce coś takiego jest nie do pomyślenia. Zaraz przyszliby leśnicy z  drwalami, drzewo oznaczyli i zabrali. Tutaj las zajmuje się nim sam.

Inny przykład. Pada deszcz, wzdłuż ścieżki płynie sobie stumyczek z deszczówki w lekko pogłębionym korytku, gdzieniedzie się zbiera woda i tworzy naturalne zastoisko, gdzieś indziej przepływałoby przez ścieżkę więc pod nią poprowadzono rurę i lekko obniżono teren w taki sposób, żeby ją delikatnie przekierować, ale zgodnie z naturalnym spływem i tyle. W Polsce nie ma o tym nawet mowy. Gdziekolwiek płynąłby ten strumyk to zaraz zrobionoby rów melioracyjny i to najlepiej wszystko wybetonowano, żeby odprowadzić wodę jak najszybciej do kanalizacji deszczowej (wiem co mówię, studiowałam na kierunku który się tym zajmuje). A tutaj – wykorzystuje się naturalny spływ, nakierowuje naturę w minimalnym stopniu, tak, żeby nie zaszkodziła człowiekowi, ale nie bardziej niż to konieczne.

Ostatni przykład. Ile razy, mieszkając nawet mniejszym miasteczku, mieliście w ogrodzie odwiedziny wiewiórki? Albo może dzięcioła? Mieszkam tu miesiąc, a co najmniej kilka razy w tygodniu widzę takich gości. Kilka razy po płocie skakały wiewiórki, był dzięcioł różowoszyi (zdjęcie poniżej), rudodrozd, a nawet koliberek! W Gdańsku na osiedlu zjawiały się dziki, owszem, ale to już inna para kaloszy, bo tak się rozpanoszyły, że czasem można je spotkać nawet i pod gdańskim Neptunem. Moi rodzice z kolei mieszkają jakieś może 2 km od lasu i dwukrotnie odwiedził ich dzięcioł duży, ale poza tym ciężko o inne dzikie zwierzęta.Jednak nie ma się co dziwić skoro w polskich miastach i miasteczkach z reguły drzewa rosną w parkach i przy drogowych alejkach. Tu zaś… są wszędzie.

Jedyna niedogodność jaka z tego wynika to fakt, że jakieś 200 m od domu mam dużą tablicę informacyjną z tym co robić, a czego nie, gdy się spotka… niedźwiedzia! Ach, no tak, na kojoty i pumy też się tu można podobno czasem nadziać. Oby nas takie spotkanie w cztery oczy raczej nie czekało 🙈

*

Mili ludzie

Jejku, jejku! Jacy ci wszyscy ludzie są sympatyczni!

O stewardesach w samolocie już wspominałam, ale takie coś dotyczy dużej części miejscowych. Tzw. small-talk jest na poziomie dziennym, zwłaszcza jeśli masz dzieci.

Bardzo często zdarza się, że idziemy na spacer z dziewczynkami i słyszę jakiś sympatyczny komentarz, np.:

– pewien mężczyzna z torbą na zakupy powiedział do Młodszej: “Hello, sweetheart. Nice toque!“, bo spodobała mu się jej czapka.

Mała dygresja – w Kanadzie na materiałową czapkę nie mówi się beanie (czyt. bini), tylko toque (czyt. tuk);

– młoda kobieta, uprawiająca jogging, pomachała wesoło do Starszej i zawołała: “I like your umbrella!“;

– Starsza potknęła się o korzeń na ścieżce w parku, przewróciła się i płacze, przytulam ją więc i próbuję pocieszyć. Koło nas przebiega młody mężczyzna i pyta: “Do you have big troubles?“, mąż odpowiada: “No, it’s ok. Only a little one“, a tamten komentuje z uśmiechem “Kid size problem, huh?” i biegnie dalej;

– siedzimy wszyscy na przystanku i czekamy na autobus, a obok przechodzi starszy mężczyzna, zatrzymuje się i mówi: “What’s an adorable famil you are“, po czym zaczyna krótką rozmowę, podpytując czy dziewczynki są bliźniaczkami i jaka jest różnica wieku, gdy dowiaduje się że nie. Potem zaś życzy nam miłego dnia i idzie dalej.

Nie są to naprawdę wyjątkowe sytuacje. Nawet, gdy mijasz ludzi na ścieżce w parku czy po prostu na chodniku przy ulicy i mijasz ludzi, bardzo często powiedzą czy z uśmiechem “Hi!” czy “Hello!“, a do dzieci pomachają.

Mam wrażenie, że dzięki temu wszystkiemu można poczuć jakiś rodzaj wspólnoty z tymi ludźmi, których mijasz, chociaż kompletnie ich nie znasz. To naprawdę bardzo miłe uczucie 😊

*

Wszystko jest wielkie

Mam tu na myśli nie tylko góry majaczące gdzieś w oddali, ogromne drzewa rosnące przy ścieżce czy szerokość drogi…

Chociaż akurat to ostatnie opatrzę komentarzem, bo nie tylko pas drogowy jest szerszy, ale nawet zwykła droga biegnąca między sklepem spożywczym a parkiem (czyli poniekąd boczna) ma szerokość gdańskiej Wita Stwosza, zaś główna ulica idąca do Burnaby Metrotown jest szerokości Alei Grunwaldzkiej w jej najszerszym biegu. Nie wiem czy to jest zrozumiałe, ale tutaj nawet drogą jednopasmowa jest na tyle szeroką, że na tym jednym pasie (niejako na poboczu) może zaparkować auto, a i tak samochody jadące z naprzeciwka będą mogły się spokojnie minąć, bez zjeżdżania.

Najbardziej mnie rozwaliła objętość jedzenia. Już zamawiając przekąski w Tim Hortons mąż się zdziwił, że do wyboru ma rozmiar średni, duży i bardzo duży, ale to co można znaleźć w tutejszym spożywczaku to jest coś! Może obrazowo. 

Tak, to jest czterolitrowe opakowanie mleka. Maślankę możesz kupić w dwulitrowych, a kostka masła ma 495 g (czyli 1 lbs). Nie było też problemu z zakupem 10 kg worka mąki… Także no.

Jak mam w przepisie napisane pół kostki masła to muszę uważać! 😅

*

Domowe gotowanie

Oj, tak, to akurat coś, co potrafi utrudnić życie. Kanada bowiem to taki specyficzny kraj, w którym na poziomie dziennym jest zarówno system metryczny, jak i imperialny. Tak więc mleko kupuję przeważnie w litrach, ale chleb piekę w fahrenheitach. Dodatkowo, ku mojemu nieszczęściu, mój obecny piekarnik posiada dwie funkcje: bake (pieczenie) i broil (opiekanie, grillowanie). Więc wszystkie przepisy, w których mowa o termoobiegu muszę robić nieco “na czuja”, dodając ok. 15°C i przeliczając to na skalę Fahrenheita. I tak np.:

180°C (góra-dół) to ok. 360°F

200°C (góra-dół) to ok. 415°F

180°C (termoobieg) to ok. 380°F

Także piekarnik mam w miarę ogarnięty 😉

Większy problem jest z samym gotowaniem i znajdowaniem odpowiednich składników. Przykładowo twarogu nie dostanę zupełnie (chyba że w polish deli), no i okrutnie trudno było znaleźć kaszę manną.

Po wpisaniu do tłumacza dostałam informację, że po angielsku to semolina, jednak po dłuższym szperaniu w Wikipedii udało mi się ustalić, że semolina jest z pszenicy durum, czyli twardej, zaś kasza manna jest robiona z pszenicy zwykłej i ma bardziej ziarnistą konsystencję. Jej amerykański odpowiednik to farina, z której robi się cream of wheat, czyli krem pszeniczny, a więc kaszkę manną! I nawet udało mi się dostać ją w spożywczaku obok, a to już jest wyczyn 😋

Czemu wyczyn? Bo o ile można tam znaleźć budyń drOetekera czy polski dżem truskawkowy to już np. papier toaletowy trzywarstwowy pozostaje niedostępnym luksusem 😅

A tak na poważnie to strasznie nie podobają mi się składy większości produktów spożywczych ze względu na dodatki.

Twarożek ziarnisty (cottage cheese) ma listę składników na trzy długie linijki (guma ksantanowa czy dekstroza są tam naprawdę niezbędne?), masło orzechowe oprócz soli i cukru ma jeszcze cztery inne składniki (choć znalazłam też takie 100% orzechów), w mąkach jest dodatkowo kwas askorbinowy, maltodekstryna żelazo i kilka witamin (znalazłam też taką tylko z witaminami, ale za to żytnia nie miała dodatków zupełnie) i nawet mleko ma dodaną dodatkowo witaminę D³. Więc chodzę, czytam uważnie etykiety i cóż… Niekiedy, choć bardzo niechętnie, przymykam na to oko, bo w końcu coś trzeba jeść, prawda? 🤷‍♀️

*

Kwestia ubioru

Jakie to jest genialne 😄 Nie mam pojęcia czy we wszystkich częściach Kanady tak jest, ale ze względu na ten miks kulturowy ludzie ubierają się naprawdę różnie.

Nie jest niczym niezwykłym zobaczenie w sklepie osoby w klapkach i spodniach od piżamy, zupełnie normalne jest noszenie toque po domu, a gdy na dworze jest +5°C to może cię minąć zarówno gość w ciepłej kurtce i nausznikach, jak też babeczka w legginsach i bluzce z odkrytym brzuchem, serio 😅

Zauważyłam też, że przy +8°C spora część dzieci na placu zabaw zupełnie nie nosi czapek, a gdy trochę pobiegają to zdejmują też kurtki czy nawet bluzy. W pewnym sensie pochwalam, bo hartowanie jest bardzo zdrowe, ale gdzie tam mi się włącza alarm ‘kurde, tak zimno, że sama nie chcę zdejmować czapki, a oni z gołą głową latają!‘. Ech, chyba się powoli stara robię 🙃

Ale to co mnie najbardziej cieszy, to że gdy moim dzieciom się zrobi za ciepło w głowę i same ściągają czapki to, że nikt, ale to nikt, nie podejdzie i nie powie:

A gdzie czapeczka?! 

Już oczami wyobraźni widzę przerażenie i zgorszenie starych babć, mijanych na ulicy w Gdańsku. A ja im się mogę teraz złośliwie zaśmiać w wyimaginowaną twarz: Har, har, har! 😈

Potworna matka ze mnie, co nie? 😝

* * *

Chyba faktycznie nie jest tak źle. Ba! Chyba jest nawet całkiem dobrze! 

Droga Kolumbio Brytyjska, tak sobie myślę, że na dłuższą metę chyba się bardzo polubimy 😊

A to tylko pierwsze wrażenia… Ciekawa jestem, co będzie dalej. A Wy? 😉

#PotwornaPrzeprowadzka – Część III – Kwarantanna

 Jak przeprowadzić się za granicę z dwójką małych dzieci w czasie pandemii? 

– Historia prawdziwa – 

Część III. Kwarantanna


To był ambitny plan, ale udało nam się go zrealizować. Myślę, że możemy być z siebie dumni, bo było to nie lada wyzwanie.

Zanim jednak mogliśmy w ogóle wyjść z domu i pozwiedzać okolicę, poznając uroki nowego miejsca, musieliśmy spełnić jeden, bardzo ważny warunek. Przejść dwutygodniową kwarantannę.

14 dni.

Tyle musieliśmy siedzieć zamknięci w czterech ścianach, bez żadnej legalnej możliwości kontaktu z innymi.  No dobra, może nie do końca, bo na szczęście mamy podwórko 😊

Było to bardzo pozytywne zaskoczenie, bo gfy znajomi w Polsce przechodzili kwarantannę na początku pandemii, powiedziano im, że nie mogą wychodzić na swoje własne podwórko i muszą siedzieć cały czas w budynku.

Tutaj jest inaczej. Jedyny warunek to zachowanie co najmniej dwumetrowego odstępu od sąsiadów w razie, gdyby i oni wyszli na zewnątrz w tym samym czasie, co my. To jednak mała cena za kilkanaście metrów zieleni i możliwość rozprostowania kości na świeżym powietrzu 😉

* * *

Kwarantanna z małymi dziećmi w dość pustawym mieszkaniu nie należy do najprostrzych. Zwłaszcza, że w pewnym momencie usłyszałam od Starszej:

– Mama, nie podoba mi się tutaj. 

– Dlaczego? 

– Bo nie ma tu żadnych zabawek. 

Uff… Na szczęście tylko o to chodziło 🙃

Sprawę udało się dość sprawnie załagodzić. Wystarczyły kartony po meblach, nóż, nożyczki i kredki i – tadam! – domek do zabawy gotowy. 

No, ale nadal nieco mało zabawek. Z pomocą przyszła niezawodna IKEA. Zamówiliśmy dziewczynom zabawkowe zestawy garnków i akcesoriów do gotowania, pluszowe warzywa, owoce i pizzę, a także zostaliśmy niejako zmuszeni do obietnicy, że ‘napiszemy list do Zajączka Wielkanocnego, żeby nam przyniósł zabawkową kuchenkę‘. Czego się nie robi dla dzieci?

Także teraz domek jest świetnie wyposażony 😉

Poza tym jeśli nie padało to wychodziłyśmy sobie na podwórko. Dziewczynkom bardzo spodobało się skakanie z pniaka na ziemię, a mnie, cóż, nie bardzo. Bowiem w większości przypadków kończyło się to spodniami brudnymi od podbutwiałego drewna lub rozmokłej ziemi. Wtedy też postanowiłam, że koniecznie muszę im kupić wodoodporne, łatwe do czyszczenia spodnie na dwór. Tak, nawet Mamowy Potwór nie jest aż takim potworem, by nie pozwalać dzieciom się bawić na świeżym powietrzu 😛

Natomiast, gdy padało, często z odaieczą szły nam planszówki dla małych dzieci (chyba muszę kiedyś zrobić na ten temat post, bo a nóż-widelec się komuś przyda…) oraz niezawodne prace plastyczne. Starsza uwielbia kolorowanki, zeszyty aktywności (takie z zadaniami odpowiednimi do wieku) i ‘swobodne’ rysowanie, a Młodsza ostatnio zaczyna jej wtórować. Oczywiście po swojemu, a nierzadko kończy się to przeszkadzaniem siostrze, bo ona koniecznie musi rysować dokładnie w tym miejscu, gdzie Starsza akurat koloruje i ten konkretny kolor pisaka jest zawsze “mój!“, ale cóż. 

Siostrzana miłość 🥰

Jakoś więc kwestie rozrywkowe udało się załatwić, tym bardziej, że w razie czego – netflix działa 😁

Pozostałe… Hmmm… Bywało różnie… 

* * *

Kwestia żywieniowa na szczęście była całkiem prosta do ogarnięcia. Lokalna sieć sklepów spożywczo-gospodarczych (coś jak Lidl czy Biedronka w Polsce) o długaśnej nazwie Save on Foods posiada możliwość dowozu zakupów pod wskazany adres. Także kupowaliśmy co akurat było nam potrzebne przez internet, a następnego dnia rzeczy były już u nas.

Przeważnie… 

Niestety z braku możliwości kontaktu z innymi, nie byliśmy w stanie skontrolować kurierów i przy nich sprawdzić czy wszystko za co zapłaciliśmy zostało nam dostarczone. A nie zawsze tak było.

Właściwie to zawsze czegoś brakowało. 

Trzy razy musieliśmy się kontaktować ze sklepem przez znajomą, na której numer było złożone zamówienie, bo… Cóż… Zapomnieliśmy kupić sobie kartę typu prepaid z kanadyjskim numerem telefonu, a nie da się tego zrobić przez internet…

Wskazówka praktyczna: jeśli przenosisz się do innego kraju, kup sobie lokalną kartę SIM do telefonu, i to jeszcze na lotnisku – to znacznie ułatwia życie 🙂

Tak więc dwa razy dowozili nam te kilka brakujących rzeczy, ale raz… Cóż, kasa przepadła. Bo był to piątkowy wieczór, kurier nie odbierał telefonu, infolinia działa tylko do 17.00, a w weekend nikt się tym nie interesuje. Chociaż po prawdzie to po weekendzie też nikt się do nas nie odezwał 🤔

Inną ciekawostką może być fakt, że gdy zamawiasz jedzenie z restauracji z dostawą do domu, możesz napotkać na inny (lub podobny) problem. Bowiem założenie konta w serwisie podobnym fo polskiego pyszne.pl (w Kanadzie jest to Skip the Dishes) wymaga podania kanadyjskiego numeru telefonu, zaś na części stron restauracji (i generalnie sklepów) w ogóle nie jesteś w stanie złożyć zamówienie, jeśli nie masz kanadyjskiej karty kredytowej. Debetowa, nawet kanadyjska, niekoniecznie musi być akceptowana (autentyczna sytuacja sprzed kilku dni!). 

Pssst… Mamy wrażenie, że istnieje tutaj jakiś kult karty kredytowej, a nabijanie credit score uchodzi za bardzo ważną czynność, do której przykłada się ogromną wagę i uczy się tej praktyki już nastolatki. Serio. 😶

* * *

Meblowanie i inne artykuły poza-spożywcze zamawialiśmy od gigantów. Z pomocą przyszła nam ukochana IKEA (❤️) oraz Amazon. 

Tutaj jednak niestety był mały zgrzyt z zamówieniem od hegemona zakupów online… Ekhm, już tłumaczę. 

Konto na amazonie mamy od dłuższego czasu, bo kilka lat temu kupiliśmy pierwszego kindle’a. Kilka razy udało nam się coś zamówić na nasz adres w Gdańsku, kilkukrotnie kupowaliśmy też rzeczy dla znajomych z zagranicy. No ale domyślny adres był w Polsce.

Jednakże jako, że czajnika elektrycznego na przykład w IKEA nie uświadczysz, jeszcze w połowie stycznia zamówiliśmy go na nasz nowy kanadyjski adres. Potem jeszcze coś i jeszcze. Gdy byliśmy już tutaj zamówiliśmy odkurzacz, jakieś ubrania przeciwdeszczowe dla dzieci, sprzęt tyłu małe AGD do kuchni, no i nie było z tym problemu.

Aż tu nagle, pewnego razu, zamówiliśmy rower z wspomaganiem elektrycznym (okolica jest bardzo ‘górzysta’). No i nagle – alarm!

Tak się niefortunnie zdarzyło, że gdy Mężu akurat miał wyciszony telefon, próbują (raz!) dzwonić do niego z biura obsługi klienta Amazonu, ale nie odbiera. Następnie, gdy akurat wyszedł z pokoju, dostał maila z informacją, że mają zamiar anulować zamówienie na rower. Gdy wrócił było już za późno. Dostał kolejnego – zamówienie anulowane.

Mężu się trochę wkurzył. Napisał im passive-agressive wiadomość, że przez trzy tygodnie nikt się nie zorientował, iż adres dostawy się zmienił i kilka razy zamawiane były rzeczy na kwotę wyższą niż wartość tego roweru, a im dopiero podczas tego zamówienia zapaliła się czerwona lampka alarmowa…

W odpowiedzi dostał – takie są procedury w razie podejrzenia próby nieautoryzowanego zakupu, trzeba złożyć zamówienie jeszcze raz. Nawet żadnego przepraszam ani nic… 😒

No, ale czymże jest pojedynczy klient wobec takiego wielkiego kolosa sprzedaży, czyż nie?

Na szczęście potem już nie było problemów i reszta rzeczy przyszła mniej-więcej zgodnie z planem.

* * *

Sytuacje awaryjne się niestety zdarzyły. 

Na szczęście nie dotyczyły zdrowia. Nasz codzienny check w aplikacji ArriveCAN zawsze przechodził w ten sam sposób – czujemy się dobrze, nie mamy objawów, nie potrzebujemy pomocy lekarskiej.

Awarie jednak dotyczyły wynajmowanego lokum 😐

Jednego z pierwszych dni Mężu znalazł w jednej garderobie… mysi bobek. Na dodatek, ja z kolei znalazłam w szafce pod zlewem małe, czarne, plastikowe pudełko. Gdy je podniosłam, żeby mu się przyjrzeć, moim oczom ukazała się czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami i napis:

Don’t touch. Rodenticide

Trutka na szczury, której nie należy dotykać… Super..

Szczęście w nieszczęściu, od tamtej pory więcej mysich odchodów nie znaleźliśmy, a zarządca wytłumaczył nam, że raz na jakiś czas, profilaktycznie zostawiają pułapki na myszy, bo kiedyś był z nimi problem, ale obecnie go nie ma.

Jednakże podczas zaglądania pod zlew okazało się, że jest tam jeszcze jedna ‘niespodzianka’. Pod  rozdrabniaczem do resztek, zamontowanym na odpływie, była nieduża kałuża, a na samym wężyku odprowadzającym wodę dodatkowo jeszcze ktoś nakleił kawałek taśmy izolacyjnej, który teraz zaczął trochę odstawać…

Żeby nie było nudno, to z hydrauliką pojawił się jeszcze jeden problem.

Tuż przed naszym przyjazdem w mieszkaniu wymieniono wannę, położono dookoła niej nowiutkie kafelki i zamontowano prysznic z głowicą wystającą ze ściany (bez słuchawki prysznicowej), dzięki czemu łazienka stała się bardziej nowoczesna. Jednak ktoś ‘zepsuł’ robotę. W momencie, gdy ktoś bierze prysznic, z sufitu w salonie, zaczyna kapać woda. Serio. Jest tam nawet taka niewielka dziurka w suficie i to właśnie przez nią zaczyna kapać. Co ciekawe, tylko jeśli jest włączony prysznic. Gdy się bierze kąpiel, nic takiego się nie dzieje 🤷‍♀️

Na nasze nieszczęście wyszło na to, że były to problemy nie do rozwiązania podczas kwarantanny. Po prostu musiał przyjść hydraulik i obie sprawy zobaczyć. Okazało się, że w pierwszym przypadku uszczelka sparciała, a w drugim kran nie był do końca nakręcony na rurę. I tyle. 

* * *

Tak też kwarantannę jakoś przetrwaliśmy, a w pierwszym dniu wolności pogoda okazała się tak łaskawa, że nawet zaświeciło piękne słońce i mogliśmy iść na spacer po okolicy 😊

Z tej okazji zdecydowałam się upiec murzynka z bitą śmietaną, który posłużył nam do smacznego świętowania. Ach… Wolność ma słodki smak 😉