Jak przeprowadzić się do Kanady wraz z dwójką małych dzieci w czasie pandemii…
i nie zwariować?
Część IV. Pierwsze wrażenia
Dzień dobry, Kolumbio Brytyjska! Miło mi cię poznać. Wyglądasz nieco inaczej niż się spodziewałam. Ależ nie, inaczej w sensie pozytywnym 🙂
Pozwól, że wszystkim wytłumaczę…
* * *
Deszczowa pogoda
Większość ludzi na wieść o tym, że przeprowadzamy się do Kanady wyobraża sobie syrop klonowy, piękne zielone lasy i śnieg. Najczęściej dużo śniegu ❄️
Kolumbia Brytyjska jest jednak inna. To najbardziej wysunięty na południe stan Kanady, znajdujący się nad Pacyfikiem. Okolica Greater Vancouver dodatkowo ma jeszcze dość charakterystyczne ułożenie geograficzne.
Jest bowiem wciśnięta między pasma górskie North Shore Mountains (na północy) a zatokę Boundary Bay i cieśninę Strait of Georgia (oraz granicę z USA, na południu), a dodatkowo poprzecinana przez rzekę Fraser i jej liczne dopływy, której to dolina napiętnowana została przez liczne (mniejsze lub większe) wzgórza i jeziora.
Wszystko to sprawia, że zatrzymują się tu na dłużej wilgotne masy powietrza, a bliskość oceanu pozwala na to, żeby nawet arktyczne powietrze ociepliło się dość znacząco. Przez co przeważnie nie ma co liczyć na śnieżną zimę, a lata są stosunkowo chłodne. Klimat jest więc dość wilgotny i cóż… Przez większą część roku pada deszcz 🌧️
Jednak z odpowiednim nastawieniem typu codziennie będzie padać, można się miło zaskoczyć, gdy kilka dni z rzędu nie tylko nie uświadczysz deszczu, ale wręcz powita cię słoneczko 😉
W tym roku nawet było (wg statystyk) nietypowo zimno, o kilka stopni mniej niż średnio o tej porze roku i ku naszemu zaskoczeniu spadło całkiem sporo śniegu, który utrzymał się prawie tydzień. Spokojnie można było rzucać się śnieżkami, porobić śniegowe aniołki czy ulepić bałwana! ⛄
Także wychodzi, że nie jest aż tak źle z tym deszczem. A w razie czego – kalosze, płaszcz przeciwdeszczowy, parasol i heja! ☂️
*
Pradawna przyroda
To jest coś niewyobrażalnego. Coś czego w Polsce nie uświadczysz tak po prostu. Może co najwyżej w parku narodowym czy parku krajobrazowym.
Dzika przyroda. Ale taka naprawdę dzika. Właściwie nietknięta przez człowieka.
Ot, przykład. Kawałeczek od naszego domu jest Squint Lake Park. Drzewo w parku upadło i tak sobie leży (jeśli nie zagradza zanadto ścieżki), po prostu. Nikt go nie usuwa. Na drzewie rosną jakieś pnącza, bluszcz, gruba warstwa mchu, ptaki zrobiły sobie tam gniazdo (półtora metra od ścieżki!), a po pewnym czasie w spróchniałym pniu tego powalonego drzewa wyrasta sobie nowe. W Polsce coś takiego jest nie do pomyślenia. Zaraz przyszliby leśnicy z drwalami, drzewo oznaczyli i zabrali. Tutaj las zajmuje się nim sam.
Inny przykład. Pada deszcz, wzdłuż ścieżki płynie sobie stumyczek z deszczówki w lekko pogłębionym korytku, gdzieniedzie się zbiera woda i tworzy naturalne zastoisko, gdzieś indziej przepływałoby przez ścieżkę więc pod nią poprowadzono rurę i lekko obniżono teren w taki sposób, żeby ją delikatnie przekierować, ale zgodnie z naturalnym spływem i tyle. W Polsce nie ma o tym nawet mowy. Gdziekolwiek płynąłby ten strumyk to zaraz zrobionoby rów melioracyjny i to najlepiej wszystko wybetonowano, żeby odprowadzić wodę jak najszybciej do kanalizacji deszczowej (wiem co mówię, studiowałam na kierunku który się tym zajmuje). A tutaj – wykorzystuje się naturalny spływ, nakierowuje naturę w minimalnym stopniu, tak, żeby nie zaszkodziła człowiekowi, ale nie bardziej niż to konieczne.
Ostatni przykład. Ile razy, mieszkając nawet mniejszym miasteczku, mieliście w ogrodzie odwiedziny wiewiórki? Albo może dzięcioła? Mieszkam tu miesiąc, a co najmniej kilka razy w tygodniu widzę takich gości. Kilka razy po płocie skakały wiewiórki, był dzięcioł różowoszyi (zdjęcie poniżej), rudodrozd, a nawet koliberek! W Gdańsku na osiedlu zjawiały się dziki, owszem, ale to już inna para kaloszy, bo tak się rozpanoszyły, że czasem można je spotkać nawet i pod gdańskim Neptunem. Moi rodzice z kolei mieszkają jakieś może 2 km od lasu i dwukrotnie odwiedził ich dzięcioł duży, ale poza tym ciężko o inne dzikie zwierzęta.Jednak nie ma się co dziwić skoro w polskich miastach i miasteczkach z reguły drzewa rosną w parkach i przy drogowych alejkach. Tu zaś… są wszędzie.
Jedyna niedogodność jaka z tego wynika to fakt, że jakieś 200 m od domu mam dużą tablicę informacyjną z tym co robić, a czego nie, gdy się spotka… niedźwiedzia! Ach, no tak, na kojoty i pumy też się tu można podobno czasem nadziać. Oby nas takie spotkanie w cztery oczy raczej nie czekało 🙈
*
Mili ludzie
Jejku, jejku! Jacy ci wszyscy ludzie są sympatyczni!
O stewardesach w samolocie już wspominałam, ale takie coś dotyczy dużej części miejscowych. Tzw. small-talk jest na poziomie dziennym, zwłaszcza jeśli masz dzieci.
Bardzo często zdarza się, że idziemy na spacer z dziewczynkami i słyszę jakiś sympatyczny komentarz, np.:
– pewien mężczyzna z torbą na zakupy powiedział do Młodszej: “Hello, sweetheart. Nice toque!“, bo spodobała mu się jej czapka.
Mała dygresja – w Kanadzie na materiałową czapkę nie mówi się beanie (czyt. bini), tylko toque (czyt. tuk);
– młoda kobieta, uprawiająca jogging, pomachała wesoło do Starszej i zawołała: “I like your umbrella!“;
– Starsza potknęła się o korzeń na ścieżce w parku, przewróciła się i płacze, przytulam ją więc i próbuję pocieszyć. Koło nas przebiega młody mężczyzna i pyta: “Do you have big troubles?“, mąż odpowiada: “No, it’s ok. Only a little one“, a tamten komentuje z uśmiechem “Kid size problem, huh?” i biegnie dalej;
– siedzimy wszyscy na przystanku i czekamy na autobus, a obok przechodzi starszy mężczyzna, zatrzymuje się i mówi: “What’s an adorable famil you are“, po czym zaczyna krótką rozmowę, podpytując czy dziewczynki są bliźniaczkami i jaka jest różnica wieku, gdy dowiaduje się że nie. Potem zaś życzy nam miłego dnia i idzie dalej.
Nie są to naprawdę wyjątkowe sytuacje. Nawet, gdy mijasz ludzi na ścieżce w parku czy po prostu na chodniku przy ulicy i mijasz ludzi, bardzo często powiedzą czy z uśmiechem “Hi!” czy “Hello!“, a do dzieci pomachają.
Mam wrażenie, że dzięki temu wszystkiemu można poczuć jakiś rodzaj wspólnoty z tymi ludźmi, których mijasz, chociaż kompletnie ich nie znasz. To naprawdę bardzo miłe uczucie 😊
*
Wszystko jest wielkie
Mam tu na myśli nie tylko góry majaczące gdzieś w oddali, ogromne drzewa rosnące przy ścieżce czy szerokość drogi…
Chociaż akurat to ostatnie opatrzę komentarzem, bo nie tylko pas drogowy jest szerszy, ale nawet zwykła droga biegnąca między sklepem spożywczym a parkiem (czyli poniekąd boczna) ma szerokość gdańskiej Wita Stwosza, zaś główna ulica idąca do Burnaby Metrotown jest szerokości Alei Grunwaldzkiej w jej najszerszym biegu. Nie wiem czy to jest zrozumiałe, ale tutaj nawet drogą jednopasmowa jest na tyle szeroką, że na tym jednym pasie (niejako na poboczu) może zaparkować auto, a i tak samochody jadące z naprzeciwka będą mogły się spokojnie minąć, bez zjeżdżania.
Najbardziej mnie rozwaliła objętość jedzenia. Już zamawiając przekąski w Tim Hortons mąż się zdziwił, że do wyboru ma rozmiar średni, duży i bardzo duży, ale to co można znaleźć w tutejszym spożywczaku to jest coś! Może obrazowo.
Tak, to jest czterolitrowe opakowanie mleka. Maślankę możesz kupić w dwulitrowych, a kostka masła ma 495 g (czyli 1 lbs). Nie było też problemu z zakupem 10 kg worka mąki… Także no.
Jak mam w przepisie napisane pół kostki masła to muszę uważać! 😅
*
Domowe gotowanie
Oj, tak, to akurat coś, co potrafi utrudnić życie. Kanada bowiem to taki specyficzny kraj, w którym na poziomie dziennym jest zarówno system metryczny, jak i imperialny. Tak więc mleko kupuję przeważnie w litrach, ale chleb piekę w fahrenheitach. Dodatkowo, ku mojemu nieszczęściu, mój obecny piekarnik posiada dwie funkcje: bake (pieczenie) i broil (opiekanie, grillowanie). Więc wszystkie przepisy, w których mowa o termoobiegu muszę robić nieco “na czuja”, dodając ok. 15°C i przeliczając to na skalę Fahrenheita. I tak np.:
180°C (góra-dół) to ok. 360°F
200°C (góra-dół) to ok. 415°F
180°C (termoobieg) to ok. 380°F
Także piekarnik mam w miarę ogarnięty 😉
Większy problem jest z samym gotowaniem i znajdowaniem odpowiednich składników. Przykładowo twarogu nie dostanę zupełnie (chyba że w polish deli), no i okrutnie trudno było znaleźć kaszę manną.
Po wpisaniu do tłumacza dostałam informację, że po angielsku to semolina, jednak po dłuższym szperaniu w Wikipedii udało mi się ustalić, że semolina jest z pszenicy durum, czyli twardej, zaś kasza manna jest robiona z pszenicy zwykłej i ma bardziej ziarnistą konsystencję. Jej amerykański odpowiednik to farina, z której robi się cream of wheat, czyli krem pszeniczny, a więc kaszkę manną! I nawet udało mi się dostać ją w spożywczaku obok, a to już jest wyczyn 😋
Czemu wyczyn? Bo o ile można tam znaleźć budyń drOetekera czy polski dżem truskawkowy to już np. papier toaletowy trzywarstwowy pozostaje niedostępnym luksusem 😅
A tak na poważnie to strasznie nie podobają mi się składy większości produktów spożywczych ze względu na dodatki.
Twarożek ziarnisty (cottage cheese) ma listę składników na trzy długie linijki (guma ksantanowa czy dekstroza są tam naprawdę niezbędne?), masło orzechowe oprócz soli i cukru ma jeszcze cztery inne składniki (choć znalazłam też takie 100% orzechów), w mąkach jest dodatkowo kwas askorbinowy, maltodekstryna żelazo i kilka witamin (znalazłam też taką tylko z witaminami, ale za to żytnia nie miała dodatków zupełnie) i nawet mleko ma dodaną dodatkowo witaminę D³. Więc chodzę, czytam uważnie etykiety i cóż… Niekiedy, choć bardzo niechętnie, przymykam na to oko, bo w końcu coś trzeba jeść, prawda? 🤷♀️
*
Kwestia ubioru
Jakie to jest genialne 😄 Nie mam pojęcia czy we wszystkich częściach Kanady tak jest, ale ze względu na ten miks kulturowy ludzie ubierają się naprawdę różnie.
Nie jest niczym niezwykłym zobaczenie w sklepie osoby w klapkach i spodniach od piżamy, zupełnie normalne jest noszenie toque po domu, a gdy na dworze jest +5°C to może cię minąć zarówno gość w ciepłej kurtce i nausznikach, jak też babeczka w legginsach i bluzce z odkrytym brzuchem, serio 😅
Zauważyłam też, że przy +8°C spora część dzieci na placu zabaw zupełnie nie nosi czapek, a gdy trochę pobiegają to zdejmują też kurtki czy nawet bluzy. W pewnym sensie pochwalam, bo hartowanie jest bardzo zdrowe, ale gdzie tam mi się włącza alarm ‘kurde, tak zimno, że sama nie chcę zdejmować czapki, a oni z gołą głową latają!‘. Ech, chyba się powoli stara robię 🙃
Ale to co mnie najbardziej cieszy, to że gdy moim dzieciom się zrobi za ciepło w głowę i same ściągają czapki to, że nikt, ale to nikt, nie podejdzie i nie powie:
A gdzie czapeczka?!
Już oczami wyobraźni widzę przerażenie i zgorszenie starych babć, mijanych na ulicy w Gdańsku. A ja im się mogę teraz złośliwie zaśmiać w wyimaginowaną twarz: Har, har, har! 😈
Potworna matka ze mnie, co nie? 😝
* * *
Chyba faktycznie nie jest tak źle. Ba! Chyba jest nawet całkiem dobrze!
Droga Kolumbio Brytyjska, tak sobie myślę, że na dłuższą metę chyba się bardzo polubimy 😊
A to tylko pierwsze wrażenia… Ciekawa jestem, co będzie dalej. A Wy? 😉