#PotwornaPrzeprowadzka – Część II – Lot do Kanady

 Jak przeprowadzić się za granicę z dwójką małych dzieci w czasie pandemii? 

– Historia prawdziwa – 

Część II. Lot do Kanady


To był ambitny plan, a do tego tak trudny w realizacji, że nie sposób było tego wcześniej przewidzieć.

Trudności piętrzyły się przed nami okrutnie, a na miejsce każdej pokonanej przeszkody pojawiała się kolejna i to w najmniej spodziewanej formie. Kiedy już się wydawało, że wszystko jest dograne i ogarnięte, nagle okazywało się, że psuje się coś, o czym nawet nie pomyśleliśmy (o tym było w części I) . 

Wszystko było już gotowe, nasze rzeczy spakowane, zabrane przez firmę przeprowadzkową, reszta spakowana w walizkach, wszyscy gotowi do drogi. Teściowie nawet zadeklarowali się, że przyjadą do nas specjalnie (a mieszkają ponad 400 km od Gdańska) swoim dużym autem i zawiozą nas na lotnisko, żeby nam było wygodniej się ze wszystkim zabrać, a potem sprawdzą mieszkanie, czy aby nic ważnego tam nie zostało i zrobią w nim porządek. Kochani są, czyż nie? 🥰

Jednak na 10 godzin przed odlotem dostaliśmy informację, że nie musimy ok. 2-3 w nocy zrobić dodatkowo szybki test antygenowy na COVID-19 inaczej nie wpuszczą nas na pokład samolotu. Próbowaliśmy wszystkich legalnie dostępnych możliwości i niestety. Poddaliśmy się na 5 godzin przed czasem lotu. Okrutnie zmęczeni, straszliwie smutni i mocno podbici, poszliśmy spać.

W końcu dzieci wstaną zapewne o normalnej porze, a i my musimy się przespać, żeby mieć siły na przeorganizowanie się i opracowanie dalszego planujemy działania. Bo zbyt wiele już poświęciliśmy – czasu, nerwów i pieniędzy – żeby się z tego wycofać. Wspólnie podjęliśmy tę decyzję – działamy dalej, żeby doprowadzić to do końca! 

Rano, po około 4-5 godzinach snu, ogarnęliśmy dzieci i jako-tako siebie, a potem zaczęliśmy działać.

Pierwsza opcja – znaleźć lot z KLM na kolejny dzień i zadzwonić do pielęgniarki, obgadać opcję zrobienia nocnego testu antygenowego – odpadła sama. Okazało się, że o ile lot do Amsterdamu jest, to na dalszą część do Vancouver bilety są nie do zdobycia.

Druga opcja – lot z inną linią lotniczą. Szukamy, ale z Gdańska nie lata nic. Jedyna możliwość – lot z Warszawy o 6.55 z półtora-godzinną przesiadką w Frankfurcie  i kolejną w Montrealu. Jesteśmy jednak zdesperowani. Teść zgodził się zawieźć nas do stolicy, żartując że będzie pilnował, żebyśmy tym razem odlecieli i nie zwiali czasem jakimś bocznym wyjściem z lotniska 🤪

Pojawił się tutaj mały problem, bowiem z informacji przekazanych przez HR z mężowej pracy, cały proces wizowy – sprawdzania pozwoleń, listów i ogólnie całej papierologii, trzeba przejść na pierwszym lotnisku w Kanadzie, a to potrafi trwać około 3-4 godziny.

Przesiadka w Montrealu miała trwać półtorej godziny, a więc czasu za mało. Na szczęście dość szybko udało się ogarnąć, że jest jeszcze lot przez Toronto, z długą, ponad pięciogodzinną przerwą. Więc nawet jakby cała procedura wizowa miała trwać te 4 godziny, to nadal będziemy mieć czas na boarding. Długo się nie zastanawialiśmy. Bilety kupione!

Dzień minął w nerwach. Gdzieś tam z tyłu głowy wciąż pojawiała się myśl, że linia lotnicza odwoła lot, że coś się stanie, że testy nam się przeterminują, że będzie zamieć śnieżna i lot będzie przesunięty albo coś jeszcze innego…

Z tymi niespokojnymi myślami poszliśmy spać wczesnym wieczorem, a o 22 byliśmy znów na nogach. Godzinę później wyruszyliśmy do Wawy. 

* * *

Etap 0 podróż z Gdańska na warszawskie lotnisko… był dość nerwowy, bo pomimo zmęczenia czułam, że muszę raz na jakiś czas zagadywać równie zmęczonego teścia, aby przypadkiem nie przysnął za kierownicą. Zwłaszcza że pogoda zupełnie nie pomagała.

Po drodze padał deszcz, grad i śnieg, ale na szczęście teść był czujny, także szczęśliwie dojechaliśmy na Lotnisko Chopina. Było jeszcze trochę nerwów, ale około 5 rano byliśmy już odprawieni (opcji on-line nie było, bo Kanada oficjalnie jest zamknięta). Bilety z trzema miejscami obok siebie i jednym trochę dalej, ale kto by się nie zamienił miejscem, żeby rodzina mogła lecieć razem, nie? 

Bagaże nadane, dzieci wariują, a mąż dostaje od HR informację, że po przylocie do Toronto musimy pamiętać, żeby odebrać bagaże, bo najprawdopodobniej będziemy musieli je otworzyć, aby w naszej obecności zostały przeszukane.

No, pięknie! 

Ponad połowa naszych bagaży rejestrowanych była wypchana rzeczami w torbach próżniowych, które będziemy musieli otworzyć!? Poziom stresu poszybował ostro w górę, bo raczej mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek użyczył nam odkurzacza, abyśmy mogli się z powrotem spakować… Nic to jednak, za daleko zabrnęliśmy. Zaciskamy zęby i wsiadamy do samolotu.

* * *

Etap I lot z Warszawy do Frankfurtu nad Menem – chyba był najbardziej nieprzyjemy. Układ siedzeń był trzy – trzy. Obok nas po prawej dwa miejsca zajęła para z dzieckiem, więc ich nawet nie próbowaliśmy prosić o zamianę miejsc. Obok nas po lewej jest młoda kobieta, około 25 lat, więc myślimy – spoko, damy radę się dogadać. Pytamy o zamianę miejsc, ale gdy dowiaduje się, że to dalsze jest na środku, nie przy oknie, kategorycznie odmawia. Nie, nie ma takiej opcji, ona musi siedzieć przy oknie, bo musi iść spać, a ‘na środku nie zaśnie‘. Well… 🤷‍♀️

Nie próbowaliśmy już kombinować z zamianą z kim innym, żeby tamtej było ‘przy oknie’. Stwierdziłam, że Starszą posadzę obok małżeństwa z dzieckiem, a Młodsza będzie siedzieć przy młodej kobiecie. Jakoś lot przetrwaliśmy, ale tylko dzięki pomocy Męża, gdy już można było rozpiąć pasy ora uprzejmości sympatycznego pana (pozdrawiam serdecznie!), który nie zrażał się ciągłym zagadywaniem przez Starszą, a pod koniec lotu, gdy strasznie telepało nawet wspomógł mnie w pilnowaniu, by nie zwymiotowała (niestety ma chorobę lokomocyjną, która potrafi się ujawnić w każdym środku transportu).

Wylądowaliśmy w końcu. Wypakowaliśmy się i… Biegiem przez lotnisko! Teoretycznie przesiadka między jednym lotem a drugim miała trwać półtorej godziny, ale kto widział ten moloch jakim jest lotnisko we Frankfurcie i wie jak jest wielkie, ten wie również, że jeśli lądujesz na jednym jego końcu, a kolejny boarding jest na drugim to dotarcie tam zajmie Ci okrutnie dużo czasu. Zwłaszcza z dwójką małych dzieci. Dobrze, że mieliśmy wózek dla Młodszej, a Starszą Mężu przeniósł przez spory kawałek na rękach, bo zdążyliśmy dosłownie na styk!

Właściwie nawet nieco opóźniliśmy lot, bo procedura sprawdzania wyników testów, pozwoleń na wjazd do Kanady, paszportów i całej reszty trochę trwała. Nieco spanikowaliśmy przy pomiarze temperatury, ale na szczęście nie podniosła się ona znacząco przez ten szaleńczy bieg. Wpuszczono nas na pokład, zajęliśmy nasze miejsca i rozpoczął się kolejny lot. 

* * *

Etap IIlot z Frankfurtu do Toronto. Tu nareszcie zeszła z nas para. W końcu udało się! Lecimy do Kanady! Co z tego, że wszyscy jesteśmy zmęczeni, a lot ma trwać niecałe 9 godzin? To nic! Bo w końcu obietnica tej wymarzonej, wyplanowanej podróży zaczyna się ziszczać.

Najbardziej zachwycone były dziewczynki. Szerokie siedzenia, dużo miejsca, własny telewizorek z bajkami, do którego dostały jeszcze swoje osobiste słuchawki i torebeczka z gratisami (kolorowanki, kredki, gra w kółko i krzyżyk), ciepły kocyk i poduszka, no i całkiem smaczne jedzonko z czekoladą na deser! Żyć nie umierać! 😁

W pewnym momencie Starsza zaczęła się źle czuć. Choroba lokomocyjna i zmęczenie zrobiły swoje. Podczas wznoszenia zrobiło jej się tak bardzo niedobrze, że aż zbladła i wręcz zaczęła mdleć. Na szczęście mocny nawiew na twarz i położenie się na taty kolanach pomogły. Zasnęła i spała prawie sześć godzin! Młodsza spała jakieś trzy-cztery z małą pobudką, więc i ja się mogłam zdrzemnąć 👍

Jednak jakbym miała wybrać najlepszą rzecz w całym locie to zdecydowanie wygrałyby stewardesy 🥰

W pewnym momencie podeszła do nas jedna z nich i zapytała czy czegoś potrzebujemy. Pomachała do dzieci i zaczęła rozmowę, pytając gdzie lecimy. Więc opowiedzieliśmy jej, że się przeprowadzamy i w skrócie, że już od prawie roku planowaliśmy tę podróż. Stwierdziła, że to szalony pomysł, ale bardzo fajnie, że zdecydowaliśmy się na taki krok teraz, gdy jesteśmy młodzi, a dzieci są jeszcze małe. Opowiedziała nieco o Vancouver i Toronto, życzyła powodzenia, a potem zrobiła najmilszą niespodziankę, jakiej w ogóle nie można było przewidzieć.

Kojarzycie może, że stewardesy noszą przypinki linii lotniczych na klapie marynarek? No więc ta stewardesa wraz ze swoją koleżanką oddały swoje własne przypinki linii Air Canada dla naszych dziewczynek.

Nieco słyszałam o tej słynnej kanadyjskiej uprzejmości, ale nie spodziewałam się czegoś takiego. Naprawdę zrobiło nam się bardzo, bardzo miło ☺️

* * *

Etap IIIzałatwianie papierologii w Toronto. Byliśmy ostrzegani, że to może zająć sporo czasu. Najpierw mówiło się o 2-3 godzinach, potem wspominano o ‘nawet 4 godzinach’. Dlatego lot z przesiadką 5 h 30 min wydawał się być jak najbardziej w porządku. Nic bardziej mylnego…

Kiedy wysiedliśmy na lotnisku w Toronto musieliśmy iść strasznie długim korytarzem, w trakcie którego Starsza stwierdziła, że musi do toalety. Więc idziemy, idziemy, ale tej nie widać… Dochodzimy do głównej części terminala i wtedy stop! Babeczka z obsługi chciała nas koniecznie skierować do punktu obsługi obcokrajowców, twierdząc że nie możemy iść dalej zanim nie przejdziemy kontroli. Pytamy ją o łazienkę, a ta mówi, że toalety są na samym początku tego długiego korytarza, którym szliśmy dobre kilka minut 😩

Więc co? Biorę Starszą na ręce i pół-biegiem wracam. Po drodze mijam pilotów i stewardesy. Ta miła pyta czy czegoś zapomnieliśmy, więc tłumaczę, że szukamy toalety. Ona mi mówi, że muszę się znów zawrócić, bo tam nie ma przejścia. Dziękuję za informację i znowu w tył-zwrot.

Dochodzę do punktu z babką z obsługi i mówię co jest, a ta mi zaczyna tłumaczyć, że mi źle powiedziano i że ona nie może nas przepuścić póki nie przejdziemy kontroli. Na szczęście wtedy pojawiła się sympatyczna stewardesa. Trochę się ze sobą ‘pokłóciły’, miła wytłumaczyła tej drugiej o co chodzi, na to ta nas pyta: pierwszy raz? I koniec końców obie nam wytłumaczyły, że można zrobić to tak, że zejdziemy na dół, wyjdziemy tak jakby poza teren obsługi przyjeżdżających, skorzystamy z toalety, wejdziemy z powrotem, przejdziemy przez kontrolę paszportową, a potem pójdziemy do punktu imigracyjnego. Skomplikowane, ale dało radę zapamiętać. 

Po kontroli paszportowej skierowano nas do punktu imigracyjnego, gdzie zaczęła się cała procedura przyznawania wizy i pozwolenia na pracę. Po jakichś 15 minutach dziewczynkom zaczęła odbijać głupawka, więc zostawiłam Męża z papierologią i siadłyśmy obok, na krzesełkach. Dałam im coś przekąsić i wyciągnęłam ilustrowany śpiewnik dla dzieci (prezent pożegnalny od sąsiadki ☺️), a więc nowy nabytek i śpiewałam im ‘My jesteśmy krasnoludki’ oraz ‘Pieski małe dwa’ 😅, a Mężu załatwiał formalności.

Nagle, po dłuższym czasie widzę, a ten na mnie skinął ręką. Myślę, że teraz moja kolej się tłumaczyć. Podchodzę, a on do mnie:

Koniec, załatwione. Mamy wszystko.

Całość trwała coś koło 40 minut może, a nie kilka godzin!

No ale co z bagażami? W końcu mieli je nam przeszukać. Odnalezienie odpowiedniego miejsca, w którym mogłyby być nasze bagaże zajęło nam też dość sporo czasu. Kilka osób musieliśmy podpytać o drogę, ale gdy doszliśmy do odpowiedniego miejsca – naszych bagaży nie ma! Co jest? W informacji powiedzieli, że bagaże poszły dalej, do Vancouver, no i odbierzemy je na miejscu. Także żadnego przeszukania rzeczy póki co nie było 🤷‍♀️

No ale, ale. Jeszcze przed nami kontrola celna. Mamy w końcu papierek z deklaracją co wwozimy na teren Kanady (dostaliśmy w samolocie). Ponieważ była opcja ‘owoce, warzywa, produkty pochodzenia zwierzęcego itp.’, a zgodnie z prawdą mieliśmy ze sobą liofilizowane truskawki na przekąskę i mały słoik mojego ukochanego miodu akacjowego, udaliśmy się do punktu kontroli celnej.

Podchodzimy do okienka, podajemy deklarację, ale że było tego mało to babka stwierdziła, że to nieistotne. Potem Mężu spytał o nasze ‘mienie przesiedleńcze’ w związku z przeprowadzką do Kanady. Kobieta patrzy na nas i pyta czy imigrujemy. Mówimy, że owszem i tłumaczymy, że się przeprowadzamy, mamy pozwolenia na pracę itd. A ta patrzy na nas i mówi: wy nie imigrujecie.

Wytłumaczyła nam, że z formalnego punktu widzenia nie imigrujemy, bo nie mamy statusu stałego rezydenta, a jedynie status osoby z pobytem tymczasowym, więc cała procedura nas nie dotyczy. Po czy dodała, że to wszystko i możemy przejść przez ‘tamte drzwi’. Koniec. Po prostu. 

Nie wiem czy faktycznie tak było, czy też nasz angielski jest tak bardzo do bani, że nie potrafiliśmy wytłumaczyć dlaczego tu jesteśmy, ale cóż… 😅 Poszliśmy na terminal, na spokojnie zrobiliśmy check-in, przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa i poszliśmy do poczekalni obok gate’a, z którego miał być lot do Vancouver.

Tam czekaliśmy dobre cztery godziny, a dziewczynki dokazywały w najlepsze, także zmęczeni, ale już znacznie spokojniejsi, pilnowaliśmy, żeby nie narozrabiały za bardzo 😛

Przegryźliśmy też coś słodkiego z Tim Hortons, no bo to trochę jak być w Anglii i nie zjeść fish’n’chips 😄

No i stwierdziłam, że chyba nie będę tam zbyt częstym gościem. Fakt, ja do cukru prawie wcale nie jestem przyzwyczajona, bo czekolada 85% kakao jest dla mnie słodka, ale… Czegoś tak słodkiego jak gorąca czekolada od Tim Hortons dawno nie piłam! A po zjedzeniu dwóch donutów cieszyłam się niezmiernie, że Mężu kupił jeszcze sok pomarańczowy bez cukru 😉

* * *

Etap IVlot z Toronto do Vancouver właściwie minął niepostrzeżenie. Było po 18.00 czasu miejscowego jak startowaliśmy i zrobiło się ciemno, więc jak tylko osiągnęliśmy pułap przelotowy, wszyscy uderzyliśmy w kimono 😴

Właściwie tutaj nic ciekawego się nie działo, bo spało nam się całkiem wygodnie jako że przez covid-19 na ‘normalnie’ pełnym pod korek locie (przed czym nas ostrzegała miła stewardesa), zapełnionych było może z ⅓ miejsc, więc wszyscy mogliśmy się wygodnie ułożyć.

Jedyny problem pojawił się, gdy musieliśmy lądować, a obie dziewczynki spały. Ze względów bezpieczeństwa musieliśmy Starszą obudzić, a Młodsza sama się obudziła przez zmianę ciśnienia podczas podchodzenia do lądowania. Obie były z tego faktu bardzo niezadowolone, a Starsza nie chciała później wyjść z samolotu.

Niemniej jednak zagryźliśmy zęby, jakoś pozbieraliśmy nasze rzeczy i przekonaliśmy dzieci do opuszczenia samolotu. Na lotnisku nikt o nic nas nie pytał ani nie próbował nigdzie przekierować, więc odebraliśmy nasze bagaże, tak po prostu poszliśmy zamówić taksówkę.

* * *

Etap Vpodróż do nowego domu był dość senny. Dziewczynki odpadły po kilku minutach, ale my pilnowaliśmy drogi i przez okno wypatrywaliśmy znajomych punktów, które wcześniej widzieliśmy tylko na mapie.

Podróż do Burnaby zajęła niecałe pół godziny i sądziłam, że wszyscy jesteśmy tak zmęczeni, że zdejmiemy jedynie kurtki, a potem legniemy na materacu rozłożonym w salonie (dzięki Jane!)… 

Okazało się, że było zupełnie inaczej 😅

Myśmy byli podekscytowani nowym miejscem, a dzieciakom się najwyraźniej udzieliło, bo pomimo tego, że na zegarku mieliśmy po 23.00, nagle wszyscy się rozbudzili. 

Starsza zaczęła skakać po materacu, bo… Cóż, mamy w domu taką zasadę: ‘Nie wolno skakać po łóżku, a jedynie po materacu‘, więc zaczęła ją wcielać w życie. Młodszej za to bardzo się spodobała balustrada schodów i non stop kukała na mnie między jej szczeblami. Mężu zaczął ogarniać w której wcześniej zamówionej paczce jest, a ja zaczęłam rozparcelowywać zakupioną wcześniej spożywkę z toreb i ustalać co gdzie będzie.

Baterie zaczęły nam się wyczerpywać jakieś dwie godziny później, więc Mężu zrobił ciepłą kąpiel dla dziewczynek, a po ogarnięciu się też i rodziców, wszyscy zgodnie poszliśmy spać.

Nareszcie… Dobranoc, Kanado 🇨🇦

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *