#PotwornaPrzeprowadzka – Część III – Kwarantanna

 Jak przeprowadzić się za granicę z dwójką małych dzieci w czasie pandemii? 

– Historia prawdziwa – 

Część III. Kwarantanna


To był ambitny plan, ale udało nam się go zrealizować. Myślę, że możemy być z siebie dumni, bo było to nie lada wyzwanie.

Zanim jednak mogliśmy w ogóle wyjść z domu i pozwiedzać okolicę, poznając uroki nowego miejsca, musieliśmy spełnić jeden, bardzo ważny warunek. Przejść dwutygodniową kwarantannę.

14 dni.

Tyle musieliśmy siedzieć zamknięci w czterech ścianach, bez żadnej legalnej możliwości kontaktu z innymi.  No dobra, może nie do końca, bo na szczęście mamy podwórko 😊

Było to bardzo pozytywne zaskoczenie, bo gfy znajomi w Polsce przechodzili kwarantannę na początku pandemii, powiedziano im, że nie mogą wychodzić na swoje własne podwórko i muszą siedzieć cały czas w budynku.

Tutaj jest inaczej. Jedyny warunek to zachowanie co najmniej dwumetrowego odstępu od sąsiadów w razie, gdyby i oni wyszli na zewnątrz w tym samym czasie, co my. To jednak mała cena za kilkanaście metrów zieleni i możliwość rozprostowania kości na świeżym powietrzu 😉

* * *

Kwarantanna z małymi dziećmi w dość pustawym mieszkaniu nie należy do najprostrzych. Zwłaszcza, że w pewnym momencie usłyszałam od Starszej:

– Mama, nie podoba mi się tutaj. 

– Dlaczego? 

– Bo nie ma tu żadnych zabawek. 

Uff… Na szczęście tylko o to chodziło 🙃

Sprawę udało się dość sprawnie załagodzić. Wystarczyły kartony po meblach, nóż, nożyczki i kredki i – tadam! – domek do zabawy gotowy. 

No, ale nadal nieco mało zabawek. Z pomocą przyszła niezawodna IKEA. Zamówiliśmy dziewczynom zabawkowe zestawy garnków i akcesoriów do gotowania, pluszowe warzywa, owoce i pizzę, a także zostaliśmy niejako zmuszeni do obietnicy, że ‘napiszemy list do Zajączka Wielkanocnego, żeby nam przyniósł zabawkową kuchenkę‘. Czego się nie robi dla dzieci?

Także teraz domek jest świetnie wyposażony 😉

Poza tym jeśli nie padało to wychodziłyśmy sobie na podwórko. Dziewczynkom bardzo spodobało się skakanie z pniaka na ziemię, a mnie, cóż, nie bardzo. Bowiem w większości przypadków kończyło się to spodniami brudnymi od podbutwiałego drewna lub rozmokłej ziemi. Wtedy też postanowiłam, że koniecznie muszę im kupić wodoodporne, łatwe do czyszczenia spodnie na dwór. Tak, nawet Mamowy Potwór nie jest aż takim potworem, by nie pozwalać dzieciom się bawić na świeżym powietrzu 😛

Natomiast, gdy padało, często z odaieczą szły nam planszówki dla małych dzieci (chyba muszę kiedyś zrobić na ten temat post, bo a nóż-widelec się komuś przyda…) oraz niezawodne prace plastyczne. Starsza uwielbia kolorowanki, zeszyty aktywności (takie z zadaniami odpowiednimi do wieku) i ‘swobodne’ rysowanie, a Młodsza ostatnio zaczyna jej wtórować. Oczywiście po swojemu, a nierzadko kończy się to przeszkadzaniem siostrze, bo ona koniecznie musi rysować dokładnie w tym miejscu, gdzie Starsza akurat koloruje i ten konkretny kolor pisaka jest zawsze “mój!“, ale cóż. 

Siostrzana miłość 🥰

Jakoś więc kwestie rozrywkowe udało się załatwić, tym bardziej, że w razie czego – netflix działa 😁

Pozostałe… Hmmm… Bywało różnie… 

* * *

Kwestia żywieniowa na szczęście była całkiem prosta do ogarnięcia. Lokalna sieć sklepów spożywczo-gospodarczych (coś jak Lidl czy Biedronka w Polsce) o długaśnej nazwie Save on Foods posiada możliwość dowozu zakupów pod wskazany adres. Także kupowaliśmy co akurat było nam potrzebne przez internet, a następnego dnia rzeczy były już u nas.

Przeważnie… 

Niestety z braku możliwości kontaktu z innymi, nie byliśmy w stanie skontrolować kurierów i przy nich sprawdzić czy wszystko za co zapłaciliśmy zostało nam dostarczone. A nie zawsze tak było.

Właściwie to zawsze czegoś brakowało. 

Trzy razy musieliśmy się kontaktować ze sklepem przez znajomą, na której numer było złożone zamówienie, bo… Cóż… Zapomnieliśmy kupić sobie kartę typu prepaid z kanadyjskim numerem telefonu, a nie da się tego zrobić przez internet…

Wskazówka praktyczna: jeśli przenosisz się do innego kraju, kup sobie lokalną kartę SIM do telefonu, i to jeszcze na lotnisku – to znacznie ułatwia życie 🙂

Tak więc dwa razy dowozili nam te kilka brakujących rzeczy, ale raz… Cóż, kasa przepadła. Bo był to piątkowy wieczór, kurier nie odbierał telefonu, infolinia działa tylko do 17.00, a w weekend nikt się tym nie interesuje. Chociaż po prawdzie to po weekendzie też nikt się do nas nie odezwał 🤔

Inną ciekawostką może być fakt, że gdy zamawiasz jedzenie z restauracji z dostawą do domu, możesz napotkać na inny (lub podobny) problem. Bowiem założenie konta w serwisie podobnym fo polskiego pyszne.pl (w Kanadzie jest to Skip the Dishes) wymaga podania kanadyjskiego numeru telefonu, zaś na części stron restauracji (i generalnie sklepów) w ogóle nie jesteś w stanie złożyć zamówienie, jeśli nie masz kanadyjskiej karty kredytowej. Debetowa, nawet kanadyjska, niekoniecznie musi być akceptowana (autentyczna sytuacja sprzed kilku dni!). 

Pssst… Mamy wrażenie, że istnieje tutaj jakiś kult karty kredytowej, a nabijanie credit score uchodzi za bardzo ważną czynność, do której przykłada się ogromną wagę i uczy się tej praktyki już nastolatki. Serio. 😶

* * *

Meblowanie i inne artykuły poza-spożywcze zamawialiśmy od gigantów. Z pomocą przyszła nam ukochana IKEA (❤️) oraz Amazon. 

Tutaj jednak niestety był mały zgrzyt z zamówieniem od hegemona zakupów online… Ekhm, już tłumaczę. 

Konto na amazonie mamy od dłuższego czasu, bo kilka lat temu kupiliśmy pierwszego kindle’a. Kilka razy udało nam się coś zamówić na nasz adres w Gdańsku, kilkukrotnie kupowaliśmy też rzeczy dla znajomych z zagranicy. No ale domyślny adres był w Polsce.

Jednakże jako, że czajnika elektrycznego na przykład w IKEA nie uświadczysz, jeszcze w połowie stycznia zamówiliśmy go na nasz nowy kanadyjski adres. Potem jeszcze coś i jeszcze. Gdy byliśmy już tutaj zamówiliśmy odkurzacz, jakieś ubrania przeciwdeszczowe dla dzieci, sprzęt tyłu małe AGD do kuchni, no i nie było z tym problemu.

Aż tu nagle, pewnego razu, zamówiliśmy rower z wspomaganiem elektrycznym (okolica jest bardzo ‘górzysta’). No i nagle – alarm!

Tak się niefortunnie zdarzyło, że gdy Mężu akurat miał wyciszony telefon, próbują (raz!) dzwonić do niego z biura obsługi klienta Amazonu, ale nie odbiera. Następnie, gdy akurat wyszedł z pokoju, dostał maila z informacją, że mają zamiar anulować zamówienie na rower. Gdy wrócił było już za późno. Dostał kolejnego – zamówienie anulowane.

Mężu się trochę wkurzył. Napisał im passive-agressive wiadomość, że przez trzy tygodnie nikt się nie zorientował, iż adres dostawy się zmienił i kilka razy zamawiane były rzeczy na kwotę wyższą niż wartość tego roweru, a im dopiero podczas tego zamówienia zapaliła się czerwona lampka alarmowa…

W odpowiedzi dostał – takie są procedury w razie podejrzenia próby nieautoryzowanego zakupu, trzeba złożyć zamówienie jeszcze raz. Nawet żadnego przepraszam ani nic… 😒

No, ale czymże jest pojedynczy klient wobec takiego wielkiego kolosa sprzedaży, czyż nie?

Na szczęście potem już nie było problemów i reszta rzeczy przyszła mniej-więcej zgodnie z planem.

* * *

Sytuacje awaryjne się niestety zdarzyły. 

Na szczęście nie dotyczyły zdrowia. Nasz codzienny check w aplikacji ArriveCAN zawsze przechodził w ten sam sposób – czujemy się dobrze, nie mamy objawów, nie potrzebujemy pomocy lekarskiej.

Awarie jednak dotyczyły wynajmowanego lokum 😐

Jednego z pierwszych dni Mężu znalazł w jednej garderobie… mysi bobek. Na dodatek, ja z kolei znalazłam w szafce pod zlewem małe, czarne, plastikowe pudełko. Gdy je podniosłam, żeby mu się przyjrzeć, moim oczom ukazała się czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami i napis:

Don’t touch. Rodenticide

Trutka na szczury, której nie należy dotykać… Super..

Szczęście w nieszczęściu, od tamtej pory więcej mysich odchodów nie znaleźliśmy, a zarządca wytłumaczył nam, że raz na jakiś czas, profilaktycznie zostawiają pułapki na myszy, bo kiedyś był z nimi problem, ale obecnie go nie ma.

Jednakże podczas zaglądania pod zlew okazało się, że jest tam jeszcze jedna ‘niespodzianka’. Pod  rozdrabniaczem do resztek, zamontowanym na odpływie, była nieduża kałuża, a na samym wężyku odprowadzającym wodę dodatkowo jeszcze ktoś nakleił kawałek taśmy izolacyjnej, który teraz zaczął trochę odstawać…

Żeby nie było nudno, to z hydrauliką pojawił się jeszcze jeden problem.

Tuż przed naszym przyjazdem w mieszkaniu wymieniono wannę, położono dookoła niej nowiutkie kafelki i zamontowano prysznic z głowicą wystającą ze ściany (bez słuchawki prysznicowej), dzięki czemu łazienka stała się bardziej nowoczesna. Jednak ktoś ‘zepsuł’ robotę. W momencie, gdy ktoś bierze prysznic, z sufitu w salonie, zaczyna kapać woda. Serio. Jest tam nawet taka niewielka dziurka w suficie i to właśnie przez nią zaczyna kapać. Co ciekawe, tylko jeśli jest włączony prysznic. Gdy się bierze kąpiel, nic takiego się nie dzieje 🤷‍♀️

Na nasze nieszczęście wyszło na to, że były to problemy nie do rozwiązania podczas kwarantanny. Po prostu musiał przyjść hydraulik i obie sprawy zobaczyć. Okazało się, że w pierwszym przypadku uszczelka sparciała, a w drugim kran nie był do końca nakręcony na rurę. I tyle. 

* * *

Tak też kwarantannę jakoś przetrwaliśmy, a w pierwszym dniu wolności pogoda okazała się tak łaskawa, że nawet zaświeciło piękne słońce i mogliśmy iść na spacer po okolicy 😊

Z tej okazji zdecydowałam się upiec murzynka z bitą śmietaną, który posłużył nam do smacznego świętowania. Ach… Wolność ma słodki smak 😉

Leje jak z cebra

Oj, tak, tak… Wspominali, że w okolicach Vancouver często pada deszcz, ale nie spodziewaliśmy się, że aż tak często. W ciągu dwóch pierwszych tygodni pobytu były dosłownie 2 dni, kiedy było słońce, a tak to cóż… 🌧️

Chociaż aktualnie jest zadziwiająco zimno jak na tę okolicę. Na dworze temperatura około 0°C i nawet przez kilka dni padał śnieg 🙂

Zobaczymy co będzie dalej… 

#PotwornaPrzeprowadzka – Część II – Lot do Kanady

 Jak przeprowadzić się za granicę z dwójką małych dzieci w czasie pandemii? 

– Historia prawdziwa – 

Część II. Lot do Kanady


To był ambitny plan, a do tego tak trudny w realizacji, że nie sposób było tego wcześniej przewidzieć.

Trudności piętrzyły się przed nami okrutnie, a na miejsce każdej pokonanej przeszkody pojawiała się kolejna i to w najmniej spodziewanej formie. Kiedy już się wydawało, że wszystko jest dograne i ogarnięte, nagle okazywało się, że psuje się coś, o czym nawet nie pomyśleliśmy (o tym było w części I) . 

Wszystko było już gotowe, nasze rzeczy spakowane, zabrane przez firmę przeprowadzkową, reszta spakowana w walizkach, wszyscy gotowi do drogi. Teściowie nawet zadeklarowali się, że przyjadą do nas specjalnie (a mieszkają ponad 400 km od Gdańska) swoim dużym autem i zawiozą nas na lotnisko, żeby nam było wygodniej się ze wszystkim zabrać, a potem sprawdzą mieszkanie, czy aby nic ważnego tam nie zostało i zrobią w nim porządek. Kochani są, czyż nie? 🥰

Jednak na 10 godzin przed odlotem dostaliśmy informację, że nie musimy ok. 2-3 w nocy zrobić dodatkowo szybki test antygenowy na COVID-19 inaczej nie wpuszczą nas na pokład samolotu. Próbowaliśmy wszystkich legalnie dostępnych możliwości i niestety. Poddaliśmy się na 5 godzin przed czasem lotu. Okrutnie zmęczeni, straszliwie smutni i mocno podbici, poszliśmy spać.

W końcu dzieci wstaną zapewne o normalnej porze, a i my musimy się przespać, żeby mieć siły na przeorganizowanie się i opracowanie dalszego planujemy działania. Bo zbyt wiele już poświęciliśmy – czasu, nerwów i pieniędzy – żeby się z tego wycofać. Wspólnie podjęliśmy tę decyzję – działamy dalej, żeby doprowadzić to do końca! 

Rano, po około 4-5 godzinach snu, ogarnęliśmy dzieci i jako-tako siebie, a potem zaczęliśmy działać.

Pierwsza opcja – znaleźć lot z KLM na kolejny dzień i zadzwonić do pielęgniarki, obgadać opcję zrobienia nocnego testu antygenowego – odpadła sama. Okazało się, że o ile lot do Amsterdamu jest, to na dalszą część do Vancouver bilety są nie do zdobycia.

Druga opcja – lot z inną linią lotniczą. Szukamy, ale z Gdańska nie lata nic. Jedyna możliwość – lot z Warszawy o 6.55 z półtora-godzinną przesiadką w Frankfurcie  i kolejną w Montrealu. Jesteśmy jednak zdesperowani. Teść zgodził się zawieźć nas do stolicy, żartując że będzie pilnował, żebyśmy tym razem odlecieli i nie zwiali czasem jakimś bocznym wyjściem z lotniska 🤪

Pojawił się tutaj mały problem, bowiem z informacji przekazanych przez HR z mężowej pracy, cały proces wizowy – sprawdzania pozwoleń, listów i ogólnie całej papierologii, trzeba przejść na pierwszym lotnisku w Kanadzie, a to potrafi trwać około 3-4 godziny.

Przesiadka w Montrealu miała trwać półtorej godziny, a więc czasu za mało. Na szczęście dość szybko udało się ogarnąć, że jest jeszcze lot przez Toronto, z długą, ponad pięciogodzinną przerwą. Więc nawet jakby cała procedura wizowa miała trwać te 4 godziny, to nadal będziemy mieć czas na boarding. Długo się nie zastanawialiśmy. Bilety kupione!

Dzień minął w nerwach. Gdzieś tam z tyłu głowy wciąż pojawiała się myśl, że linia lotnicza odwoła lot, że coś się stanie, że testy nam się przeterminują, że będzie zamieć śnieżna i lot będzie przesunięty albo coś jeszcze innego…

Z tymi niespokojnymi myślami poszliśmy spać wczesnym wieczorem, a o 22 byliśmy znów na nogach. Godzinę później wyruszyliśmy do Wawy. 

* * *

Etap 0 podróż z Gdańska na warszawskie lotnisko… był dość nerwowy, bo pomimo zmęczenia czułam, że muszę raz na jakiś czas zagadywać równie zmęczonego teścia, aby przypadkiem nie przysnął za kierownicą. Zwłaszcza że pogoda zupełnie nie pomagała.

Po drodze padał deszcz, grad i śnieg, ale na szczęście teść był czujny, także szczęśliwie dojechaliśmy na Lotnisko Chopina. Było jeszcze trochę nerwów, ale około 5 rano byliśmy już odprawieni (opcji on-line nie było, bo Kanada oficjalnie jest zamknięta). Bilety z trzema miejscami obok siebie i jednym trochę dalej, ale kto by się nie zamienił miejscem, żeby rodzina mogła lecieć razem, nie? 

Bagaże nadane, dzieci wariują, a mąż dostaje od HR informację, że po przylocie do Toronto musimy pamiętać, żeby odebrać bagaże, bo najprawdopodobniej będziemy musieli je otworzyć, aby w naszej obecności zostały przeszukane.

No, pięknie! 

Ponad połowa naszych bagaży rejestrowanych była wypchana rzeczami w torbach próżniowych, które będziemy musieli otworzyć!? Poziom stresu poszybował ostro w górę, bo raczej mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek użyczył nam odkurzacza, abyśmy mogli się z powrotem spakować… Nic to jednak, za daleko zabrnęliśmy. Zaciskamy zęby i wsiadamy do samolotu.

* * *

Etap I lot z Warszawy do Frankfurtu nad Menem – chyba był najbardziej nieprzyjemy. Układ siedzeń był trzy – trzy. Obok nas po prawej dwa miejsca zajęła para z dzieckiem, więc ich nawet nie próbowaliśmy prosić o zamianę miejsc. Obok nas po lewej jest młoda kobieta, około 25 lat, więc myślimy – spoko, damy radę się dogadać. Pytamy o zamianę miejsc, ale gdy dowiaduje się, że to dalsze jest na środku, nie przy oknie, kategorycznie odmawia. Nie, nie ma takiej opcji, ona musi siedzieć przy oknie, bo musi iść spać, a ‘na środku nie zaśnie‘. Well… 🤷‍♀️

Nie próbowaliśmy już kombinować z zamianą z kim innym, żeby tamtej było ‘przy oknie’. Stwierdziłam, że Starszą posadzę obok małżeństwa z dzieckiem, a Młodsza będzie siedzieć przy młodej kobiecie. Jakoś lot przetrwaliśmy, ale tylko dzięki pomocy Męża, gdy już można było rozpiąć pasy ora uprzejmości sympatycznego pana (pozdrawiam serdecznie!), który nie zrażał się ciągłym zagadywaniem przez Starszą, a pod koniec lotu, gdy strasznie telepało nawet wspomógł mnie w pilnowaniu, by nie zwymiotowała (niestety ma chorobę lokomocyjną, która potrafi się ujawnić w każdym środku transportu).

Wylądowaliśmy w końcu. Wypakowaliśmy się i… Biegiem przez lotnisko! Teoretycznie przesiadka między jednym lotem a drugim miała trwać półtorej godziny, ale kto widział ten moloch jakim jest lotnisko we Frankfurcie i wie jak jest wielkie, ten wie również, że jeśli lądujesz na jednym jego końcu, a kolejny boarding jest na drugim to dotarcie tam zajmie Ci okrutnie dużo czasu. Zwłaszcza z dwójką małych dzieci. Dobrze, że mieliśmy wózek dla Młodszej, a Starszą Mężu przeniósł przez spory kawałek na rękach, bo zdążyliśmy dosłownie na styk!

Właściwie nawet nieco opóźniliśmy lot, bo procedura sprawdzania wyników testów, pozwoleń na wjazd do Kanady, paszportów i całej reszty trochę trwała. Nieco spanikowaliśmy przy pomiarze temperatury, ale na szczęście nie podniosła się ona znacząco przez ten szaleńczy bieg. Wpuszczono nas na pokład, zajęliśmy nasze miejsca i rozpoczął się kolejny lot. 

* * *

Etap IIlot z Frankfurtu do Toronto. Tu nareszcie zeszła z nas para. W końcu udało się! Lecimy do Kanady! Co z tego, że wszyscy jesteśmy zmęczeni, a lot ma trwać niecałe 9 godzin? To nic! Bo w końcu obietnica tej wymarzonej, wyplanowanej podróży zaczyna się ziszczać.

Najbardziej zachwycone były dziewczynki. Szerokie siedzenia, dużo miejsca, własny telewizorek z bajkami, do którego dostały jeszcze swoje osobiste słuchawki i torebeczka z gratisami (kolorowanki, kredki, gra w kółko i krzyżyk), ciepły kocyk i poduszka, no i całkiem smaczne jedzonko z czekoladą na deser! Żyć nie umierać! 😁

W pewnym momencie Starsza zaczęła się źle czuć. Choroba lokomocyjna i zmęczenie zrobiły swoje. Podczas wznoszenia zrobiło jej się tak bardzo niedobrze, że aż zbladła i wręcz zaczęła mdleć. Na szczęście mocny nawiew na twarz i położenie się na taty kolanach pomogły. Zasnęła i spała prawie sześć godzin! Młodsza spała jakieś trzy-cztery z małą pobudką, więc i ja się mogłam zdrzemnąć 👍

Jednak jakbym miała wybrać najlepszą rzecz w całym locie to zdecydowanie wygrałyby stewardesy 🥰

W pewnym momencie podeszła do nas jedna z nich i zapytała czy czegoś potrzebujemy. Pomachała do dzieci i zaczęła rozmowę, pytając gdzie lecimy. Więc opowiedzieliśmy jej, że się przeprowadzamy i w skrócie, że już od prawie roku planowaliśmy tę podróż. Stwierdziła, że to szalony pomysł, ale bardzo fajnie, że zdecydowaliśmy się na taki krok teraz, gdy jesteśmy młodzi, a dzieci są jeszcze małe. Opowiedziała nieco o Vancouver i Toronto, życzyła powodzenia, a potem zrobiła najmilszą niespodziankę, jakiej w ogóle nie można było przewidzieć.

Kojarzycie może, że stewardesy noszą przypinki linii lotniczych na klapie marynarek? No więc ta stewardesa wraz ze swoją koleżanką oddały swoje własne przypinki linii Air Canada dla naszych dziewczynek.

Nieco słyszałam o tej słynnej kanadyjskiej uprzejmości, ale nie spodziewałam się czegoś takiego. Naprawdę zrobiło nam się bardzo, bardzo miło ☺️

* * *

Etap IIIzałatwianie papierologii w Toronto. Byliśmy ostrzegani, że to może zająć sporo czasu. Najpierw mówiło się o 2-3 godzinach, potem wspominano o ‘nawet 4 godzinach’. Dlatego lot z przesiadką 5 h 30 min wydawał się być jak najbardziej w porządku. Nic bardziej mylnego…

Kiedy wysiedliśmy na lotnisku w Toronto musieliśmy iść strasznie długim korytarzem, w trakcie którego Starsza stwierdziła, że musi do toalety. Więc idziemy, idziemy, ale tej nie widać… Dochodzimy do głównej części terminala i wtedy stop! Babeczka z obsługi chciała nas koniecznie skierować do punktu obsługi obcokrajowców, twierdząc że nie możemy iść dalej zanim nie przejdziemy kontroli. Pytamy ją o łazienkę, a ta mówi, że toalety są na samym początku tego długiego korytarza, którym szliśmy dobre kilka minut 😩

Więc co? Biorę Starszą na ręce i pół-biegiem wracam. Po drodze mijam pilotów i stewardesy. Ta miła pyta czy czegoś zapomnieliśmy, więc tłumaczę, że szukamy toalety. Ona mi mówi, że muszę się znów zawrócić, bo tam nie ma przejścia. Dziękuję za informację i znowu w tył-zwrot.

Dochodzę do punktu z babką z obsługi i mówię co jest, a ta mi zaczyna tłumaczyć, że mi źle powiedziano i że ona nie może nas przepuścić póki nie przejdziemy kontroli. Na szczęście wtedy pojawiła się sympatyczna stewardesa. Trochę się ze sobą ‘pokłóciły’, miła wytłumaczyła tej drugiej o co chodzi, na to ta nas pyta: pierwszy raz? I koniec końców obie nam wytłumaczyły, że można zrobić to tak, że zejdziemy na dół, wyjdziemy tak jakby poza teren obsługi przyjeżdżających, skorzystamy z toalety, wejdziemy z powrotem, przejdziemy przez kontrolę paszportową, a potem pójdziemy do punktu imigracyjnego. Skomplikowane, ale dało radę zapamiętać. 

Po kontroli paszportowej skierowano nas do punktu imigracyjnego, gdzie zaczęła się cała procedura przyznawania wizy i pozwolenia na pracę. Po jakichś 15 minutach dziewczynkom zaczęła odbijać głupawka, więc zostawiłam Męża z papierologią i siadłyśmy obok, na krzesełkach. Dałam im coś przekąsić i wyciągnęłam ilustrowany śpiewnik dla dzieci (prezent pożegnalny od sąsiadki ☺️), a więc nowy nabytek i śpiewałam im ‘My jesteśmy krasnoludki’ oraz ‘Pieski małe dwa’ 😅, a Mężu załatwiał formalności.

Nagle, po dłuższym czasie widzę, a ten na mnie skinął ręką. Myślę, że teraz moja kolej się tłumaczyć. Podchodzę, a on do mnie:

Koniec, załatwione. Mamy wszystko.

Całość trwała coś koło 40 minut może, a nie kilka godzin!

No ale co z bagażami? W końcu mieli je nam przeszukać. Odnalezienie odpowiedniego miejsca, w którym mogłyby być nasze bagaże zajęło nam też dość sporo czasu. Kilka osób musieliśmy podpytać o drogę, ale gdy doszliśmy do odpowiedniego miejsca – naszych bagaży nie ma! Co jest? W informacji powiedzieli, że bagaże poszły dalej, do Vancouver, no i odbierzemy je na miejscu. Także żadnego przeszukania rzeczy póki co nie było 🤷‍♀️

No ale, ale. Jeszcze przed nami kontrola celna. Mamy w końcu papierek z deklaracją co wwozimy na teren Kanady (dostaliśmy w samolocie). Ponieważ była opcja ‘owoce, warzywa, produkty pochodzenia zwierzęcego itp.’, a zgodnie z prawdą mieliśmy ze sobą liofilizowane truskawki na przekąskę i mały słoik mojego ukochanego miodu akacjowego, udaliśmy się do punktu kontroli celnej.

Podchodzimy do okienka, podajemy deklarację, ale że było tego mało to babka stwierdziła, że to nieistotne. Potem Mężu spytał o nasze ‘mienie przesiedleńcze’ w związku z przeprowadzką do Kanady. Kobieta patrzy na nas i pyta czy imigrujemy. Mówimy, że owszem i tłumaczymy, że się przeprowadzamy, mamy pozwolenia na pracę itd. A ta patrzy na nas i mówi: wy nie imigrujecie.

Wytłumaczyła nam, że z formalnego punktu widzenia nie imigrujemy, bo nie mamy statusu stałego rezydenta, a jedynie status osoby z pobytem tymczasowym, więc cała procedura nas nie dotyczy. Po czy dodała, że to wszystko i możemy przejść przez ‘tamte drzwi’. Koniec. Po prostu. 

Nie wiem czy faktycznie tak było, czy też nasz angielski jest tak bardzo do bani, że nie potrafiliśmy wytłumaczyć dlaczego tu jesteśmy, ale cóż… 😅 Poszliśmy na terminal, na spokojnie zrobiliśmy check-in, przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa i poszliśmy do poczekalni obok gate’a, z którego miał być lot do Vancouver.

Tam czekaliśmy dobre cztery godziny, a dziewczynki dokazywały w najlepsze, także zmęczeni, ale już znacznie spokojniejsi, pilnowaliśmy, żeby nie narozrabiały za bardzo 😛

Przegryźliśmy też coś słodkiego z Tim Hortons, no bo to trochę jak być w Anglii i nie zjeść fish’n’chips 😄

No i stwierdziłam, że chyba nie będę tam zbyt częstym gościem. Fakt, ja do cukru prawie wcale nie jestem przyzwyczajona, bo czekolada 85% kakao jest dla mnie słodka, ale… Czegoś tak słodkiego jak gorąca czekolada od Tim Hortons dawno nie piłam! A po zjedzeniu dwóch donutów cieszyłam się niezmiernie, że Mężu kupił jeszcze sok pomarańczowy bez cukru 😉

* * *

Etap IVlot z Toronto do Vancouver właściwie minął niepostrzeżenie. Było po 18.00 czasu miejscowego jak startowaliśmy i zrobiło się ciemno, więc jak tylko osiągnęliśmy pułap przelotowy, wszyscy uderzyliśmy w kimono 😴

Właściwie tutaj nic ciekawego się nie działo, bo spało nam się całkiem wygodnie jako że przez covid-19 na ‘normalnie’ pełnym pod korek locie (przed czym nas ostrzegała miła stewardesa), zapełnionych było może z ⅓ miejsc, więc wszyscy mogliśmy się wygodnie ułożyć.

Jedyny problem pojawił się, gdy musieliśmy lądować, a obie dziewczynki spały. Ze względów bezpieczeństwa musieliśmy Starszą obudzić, a Młodsza sama się obudziła przez zmianę ciśnienia podczas podchodzenia do lądowania. Obie były z tego faktu bardzo niezadowolone, a Starsza nie chciała później wyjść z samolotu.

Niemniej jednak zagryźliśmy zęby, jakoś pozbieraliśmy nasze rzeczy i przekonaliśmy dzieci do opuszczenia samolotu. Na lotnisku nikt o nic nas nie pytał ani nie próbował nigdzie przekierować, więc odebraliśmy nasze bagaże, tak po prostu poszliśmy zamówić taksówkę.

* * *

Etap Vpodróż do nowego domu był dość senny. Dziewczynki odpadły po kilku minutach, ale my pilnowaliśmy drogi i przez okno wypatrywaliśmy znajomych punktów, które wcześniej widzieliśmy tylko na mapie.

Podróż do Burnaby zajęła niecałe pół godziny i sądziłam, że wszyscy jesteśmy tak zmęczeni, że zdejmiemy jedynie kurtki, a potem legniemy na materacu rozłożonym w salonie (dzięki Jane!)… 

Okazało się, że było zupełnie inaczej 😅

Myśmy byli podekscytowani nowym miejscem, a dzieciakom się najwyraźniej udzieliło, bo pomimo tego, że na zegarku mieliśmy po 23.00, nagle wszyscy się rozbudzili. 

Starsza zaczęła skakać po materacu, bo… Cóż, mamy w domu taką zasadę: ‘Nie wolno skakać po łóżku, a jedynie po materacu‘, więc zaczęła ją wcielać w życie. Młodszej za to bardzo się spodobała balustrada schodów i non stop kukała na mnie między jej szczeblami. Mężu zaczął ogarniać w której wcześniej zamówionej paczce jest, a ja zaczęłam rozparcelowywać zakupioną wcześniej spożywkę z toreb i ustalać co gdzie będzie.

Baterie zaczęły nam się wyczerpywać jakieś dwie godziny później, więc Mężu zrobił ciepłą kąpiel dla dziewczynek, a po ogarnięciu się też i rodziców, wszyscy zgodnie poszliśmy spać.

Nareszcie… Dobranoc, Kanado 🇨🇦