Jak przeprowadzić się za granicę z dwójką małych dzieci w czasie pandemii?
– Historia prawdziwa –
Część I. Jak nie wyjechaliśmy do Kanady
To był ambitny plan. Można by powiedzieć nawet, że cholernie ambitny.
Samo porywanie się na przeprowadzkę za granicę (i to na zupełnie inny kontynent, za ocean) wymaga dużych przygotowań. Jeśli dołożyć do tego jeszcze przeprowadzkę z dziećmi to zaczyna się robić troszkę bardziej skomplikowanie. A jeśli są to małe dzieci, w wieku niecałych dwóch i czterech lat to już w ogóle może być dość trudne. Jednak jeśli dorzucimy do tego jeszcze przeprowadzkę w czasie pandemii, to zaczyna się robić prawie niewykonalne…
Kto się pisze na taki scenariusz?
My.
W końcu do odważnych świat należy, nie?
Historia jest trochę z cyklu #gorzkieżale, ale troszkę też #zżyciawzięte i w sumie to #happyend. Starałam się przedstawić to w takim nieco skrócie telegraficznym, bo a nóż-widelec się komuś przyda (kto wie? 🤷♀️).
Także jeśli jesteście ciekawi jak to w naszym przypadku wyglądało… to miłej lektury! 😊
* * *
ETAP I: Marzenia
Nigdy z mężem nie byliśmy w Kanadzie. Widzieliśmy o niej filmy, videoblogi, zdjęcia i artykuły. Nie mamy pojęcia jak tam tak naprawdę wygląda życie, ale zakochaliśmy się w tym co widzieliśmy. Postanowiliśmy – przeprowadzimy się tam kiedyś.
Aż pewnego dnia nadarzyła się okazja.
ETAP II: Możliwość relokacji
W grudniu 2019 roku Mężu dostał możliwość wzięcia udziału w rekrutacji do jednej z kanadyjskich firm z branży IT. W połowie lutego dostał ofertę pracy na naprawdę fajnych warunkach w okolicy Vancouver. Według umowy z końca lutego, od kwietnia miał pracować dla nich zdalnie, a na początku czerwca – na miejscu.
Wtedy jeszcze wydawało się, że wszystko jest kwestią odpowiedniej organizacji.
ETAP III: Kupno biletów lotniczych, tłumaczenie dokumentów składanie wniosków w urzędzie imigracyjnym
W połowie marca kupiliśmy bilety (Condor) na czerwiec, zebraliśmy większość papierów, przetłumaczyliśmy, zaczęliśmy składać odpowiednie wnioski. Niestety poprzedni pracodawca zmitrężył i dość późno dostarczył referencje. O kilka dni za późno.
Pandemia zaczęła się rozkręcać.
ETAP IV: Wizyta w kanadyjskim punkcie imigracyjnym (IRCC) w Warszawie
Wniosek o pozwolenie na pracę złożyliśmy ostatnim rzutem na taśmę, na dwa dni przed zamknięciem punktu imigracyjnego (IRCC), na początku kwietnia. Nie udało nam się więc dostarczyć im biometryki i… Czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy.
Poszła informacja, że urząd jest zamknięty do końca kwietnia. Zinterpretowaliśmy to jako zielone światło i w tym samym czasie zaczęliśmy szukać nowego lokum. Znaleźliśmy świetne miejsce – ładny dom z dużym podwórkiem i garażem, w bezpiecznej okolicy, blisko parku i placu zabaw. Zmieściliśmy się w zakładanych widełkach czynszu, a Mężu miał do pracy dość blisko. Pozostawało czekać na otwarcie punktu imigracyjnego, a że pierwsza fala koronawirusa zaczęła przechodzić, byliśmy dobrej myśli.
Wtedy jednak nastąpił niespodziewany zwrot akcji… W połowie maja dostaliśmy informację, że nasz lot został odwołany, a punkt IRCC w Warszawie pozostanie zamknięty do odwołania.
I tak… nie wyjechaliśmy za granicę. 😒
Pieniądze za mieszkanie przepadły, a za lot dostaliśmy… voucher (ważny przez 2 lata).
Nie poddaliśmy się jednak. O, nie!
Plan przeprowadzki przeszedł w stan uśpienia.
Pod koniec czerwca przyszło info, że w lipcu będzie otwarty punkt wizowy w stolicy. Udało nam się zapisać na termin gdzieś w połowie miesiąca.
Swoją drogą wizyta w IRCC była sprawniejsza niż mogłoby się to wydawać. Krótka ankieta i pobieranie odcisków palców zajęły nam (obojgu) może z 15 minut…
Ponieważ tak błyskawicznie nam to poszło to optymistycznie założyliśmy, że może udałoby się najpóźniej we wrześniu dostać do Vancouver, bowiem aplikacja męża miała być rozpatrywana w trybie przyspieszonym (ok. 2 tygodnie).
Pierwsze otrzeźwienie przyszło chwilę później, gdy okazało się, że pierwsze loty z Condora są planowane na… połowę października. Nie bardzo chcieliśmy się z tym pogodzić, zaczęliśmy szukać jakiegoś alternatywnego przewoźnika. Wtedy jednak nastąpiło drugie otrzeźwienie – kilka dni później dostaliśmy potwierdzenie z kanadyjskiego oddziału IRCC, że wniosek wpłynął, a w nim informację, że ze względu na pandemię i przestój w przyjmowaniu wniosków, czas oczekiwania na rozpatrzenie podania to minimum 7 tygodni (a więc połowa września). Czekaliśmy więc znowu…
ETAP V: Oczekiwanie na decyzję ws. pozwolenia na pracę
Minął sierpień, wrzesień, a tu nic. W międzyczasie wyszła na jaw jeszcze jedna bardzo interesująca kwestia.
Okazało się, że do Kanady mogą zostać wpuszczeni tylko ci, którzy mają pozwolenie na pracę, a więc – uwaga – dzieci nie mogłyby z nami jechać (sic!). Pytaliśmy o poradę prawnika imigracyjnego i ten poinformował nas, że jest jeszcze pewne wyjście. Jest bowiem taka możliwość, żeby napisać list z prośbą o pozwolenie wjazdu dla dzieci z racji tego, że… jesteśmy rodziną.
Najpierw jednak musiało przyjść pozwolenie na pracę.
Przyszło. W połowie października, no ale nic to.
ETAP VI: Wniosek o pozwolenie na wjazd do Kanady dla tych, którzy nie mają work permit
Teraz nadeszła kolej na listy z pisemnym zezwoleniem na wjazd do Kanady. W toku sprawy okazało się jednak, że ja również nie będę mogła wjechać na teren kraju klonowego liścia, bo ubiegam się o otwarte pozwolenie na pracę, a nie do konkretnej firmy. A więc i ja muszę pisać list pt. ‘proszę, wpuśćcie mnie, bo jestem bardzo z mężem związana‘. 😉
Napisane, wysłane, odpowiedź miała przyjść w ciągu 2-3 tygodni. Przyszła w połowie listopada (a więc nieco później), ale pozytywna (jupi!). Problem w tym, że tylko dla dzieci. Ja nie miałam nic – ani odmowy, ani potwierdzenia. Co robić?
Po kilku dniach panicznego sprawdzania skrzynki wysłaliśmy ogólne zapytanie jeszcze raz, tłumacząc że dzieci już coś mają, ja zaś nic, a czas leci… Tu warto nadmienić, że takie listowne pozwolenie jest ważne 3 miesiące, po tym czasie proces trzeba zaczynać na nowo… Na szczęście kolejnego dnia – jest! Udało się. Jest komplet. Możemy jechać! 🎉
ETAP VII: Ponowne kupienie biletów lotniczych i poszukiwanie lokum
Z racji tego, że do Świąt został miesiąc stwierdziliśmy, że spędzimy je w Polsce, z rodziną. Tak się złożyło, że szczęśliwie-nieszczęśliwie rodzice i teściowie przechorowali covid-19 niskoobjawowo na przełomie października i listopada, więc mogliśmy się czuć względnie bezpiecznie. W międzyczasie wykupiliśmy więc bilety lotnicze (tym razem Lufthansa) na koniec stycznia, podpisaliśmy umowę z pośrednikiem najmu naszego mieszkania w Gdańsku i zaczęliśmy poszukiwania lokum w okolicy Vancouver. Głównie sprawdzaliśmy craigslist, ale także kijiji i inne strony, które podpowiadała nam wyszukiwarka google, jednak cóż… Tu pojawiły się schody.
Do dziś nie mamy pojęcia czemu tak długo to szło, ale albo potencjalni landlordowie (właściciele mieszkań na wynajem) nie polubili słowiańsko brzmiących nazwisk, albo po prostu mieliśmy pecha, ale przez pierwsze 3 tygodnie udało się zorganizować tylko jedno oglądanie mieszkania, które okazało się zdecydowanie mniejsze niż na zdjęciach. Pech chciał, że kolejne dwa również były za małe albo cieszyły się zbyt dużym powodzeniem i ktoś inny zwijał nam je sprzed nosa.
Dopiero gdy zaczęliśmy przeglądać strony konkretnych firm wynajmujących mieszkania, udało się znaleźć coś dla nas… Niestety dopiero po 5 tygodniach poszukiwań i lekkim obniżeniu standardów, jakich spodziewaliśmy się po mieszkaniu. Sądzimy też, że pomogło nieco pochodzenie, bo właścicielka nowego lokum wydaje się być albo Ukrainką, albo Litwinką, więc jakoś tak udało nam się dogadać 😉
Wydawało się, że wszystko załatwione.
ETAP VIII: Jeszcze jedno kupowanie biletów?!
Nagle na kilka dni przed Świętami kolejny zwrot akcji… Wariant angielski uderzył i rykoszetem oberwało się i nam. Odwołany lot. Na szczęście wtedy udało się odzyskać pieniądze i kupić kolejny lot (teraz z kolei w KLM) na zbliżony termin. Ale ile było nerwów przez to, to tylko my wiemy…
ETAP IX: Dopilnowanie szczegółów
Początek stycznia to było dopinanie wszystkiego:
- ponowny kontakt z firmą od przeprowadzki,
- oddawanie i sprzedawanie rzeczy,
- ostatnie pożegnania z rodziną i znajomymi,
- załatwienie testów PCR (warunek wpuszczenia na pokład samolotu i na terytoria Kanady to negatywny wynik testu sprzed nie więcej jak 72 godzin),
- organizacja posiłków z tego, co jest w lodówce (aby jak najmniej jedzenia trzeba było wyrzucić),
- ogranięcie aplikacji ArriveCAN, z której wyciąg trzeba pokazać na granicy i w której trzeba meldować się na obowiązkowej kwarantannie na przyjeżdżających,
- zorganizowanie transportu na lotnisko dla 2 dorosłych, 2 małych dzieci, 4 bagaży rejestrowanych (dużych), 4 bagaży podręcznych, 2 fotelików samochodowych i 1 wózka.